Rzym jest miastem opanowanym przez rzesze turystów. To prawda niemal tak stara jak samo Wieczne Miasto. W internecie możemy jednak znaleźć wskazówki, jak uniknąć tłumów przy topowych atrakcjach. Zazwyczaj zaczynają się od „wstań wcześnie rano, żeby zdążyć przed wszystkimi”. Z jednej strony, jestem w stanie zrozumieć takie poświęcenie (co nie znaczy, że jestem do niego zdolna), zwłaszcza jeśli zależy nam na robieniu zdjęć w komfortowych warunkach. Ale z drugiej strony… to są Włochy! Do Italii jeździ się przecież właśnie po to, żeby się NIE spieszyć. Jeśli akurat nie musicie zrywać się z łóżka, by dotrzeć na czas na oprowadzanie w muzeum, to gorąco namawiam Was, żeby trochę odpuścić i zacząć dzień od obfitego śniadania, spożywanego oczywiście w odpowiednio niespiesznym tempie. Można to zrobić na każdym z placów, które są tematem dzisiejszego wpisu. A turyści? Gwarantuję, że po cornetto i cappuccino pokochacie ich wszystkich!
Campo de’ Fiori
Nazwa Campo de’ Fiori, oznaczająca „pole kwiatów”, wzięła się po prostu z tego, że aż do średniowiecza obecny plac pozostawał… łąką. Trzeba jednak przyznać, że jest ona całkiem adekwatna także i dzisiaj, bo na Campo de’ Fiori sześć dni w tygodniu (od poniedziałku do soboty) odbywa się targ, na którym stoiska z kwiatami zajmują czołową pozycję. Można powiedzieć, że Campo de’ Fiori był pierwszym miejscem, w którym postawiłam stopę po przylocie do Rzymu. Czekając na odbiór apartamentu, znajdującego się zresztą tuż obok, wciąż z walizką w ręce, z ciekawością i zachwytem lustrowałam barwną zawartość straganów i pałaszowałam bruschettę w jednej z restauracyjek na placu. Ten słoneczny, gwarny świat wydawał mi się tak różny od ponurej, zimnej Polski, że aż wydawało mi się to nierzeczywiste. Na placu i w jego okolicach znajdziemy cały wachlarz restauracji i knajpek: od tych nastawionych głównie na turystów (co wcale nie oznacza gorszego jedzenia – eskalopki w sosie szałwiowym nadal śnią mi się po nocach) po lokale z wyższej półki z długim czasem oczekiwania na stolik lub wymaganą rezerwacją. To właśnie na Campo zjadłam swoje maritozzo (uparłam się, że nie wyjadę z Rzymu bez spróbowania choć jednego). To rodzaj słodkiej bułki, tradycyjnie podawanej z bitą śmietaną, bardzo popularnej w Rzymie. W piekarni na rogu placu sprzedano mi maritozzo bez tego dodatku, ale za to wyciągnięte prosto z pieca. Uwierzcie mi, rzadko zdarza się, bym miała okazję zjeść coś tak pysznego.
Na Campo de’ Fiori nie zawsze panowała jednak tak beztroska atmosfera, bo plac ten ma w swojej historii również mroczne karty. W przeszłości odbywały się tu publiczne egzekucje, a najsłynniejszym straconym na nim skazańcem jest Giordano Bruno. Ten były dominikanin naraził się katolickiej inkwizycji (zresztą nie tylko jej, luteranom i kalwinom także) głoszeniem herezji, spośród których teoria heliocentryczna to doprawdy małe piwo. Z jednej strony wyrażał poglądy kosmologiczne zaskakująco zbieżne z aktualną wiedzą naukową (m.in. o nieskończoności Wszechświata, czy o istnieniu egzoplanet), z drugiej strony fascynował się magią i okultyzmem. Otwarcie krytykował też podstawowe dogmaty wiary, w tym ten o boskości Jezusa Chrystusa, czym ostatecznie narobił sobie wrogów w Kościele. Przez lata uciekał przed Świętym Oficjum po niemal całej Europie, ale ostatecznie trafił na stos 17 lutego 1600 roku. Giordano Bruno poniósł najwyższą ofiarę za wierność swoim przekonaniom, co uczyniło z niego symbol walki o wolność słowa. W centralnym miejscu Campo de’ Fiori stoi jego pomnik. Zwrócony w stronę Watykanu, w długim płaszczu z kapturem, przypomina bardziej asasyna niż mnicha. Zupełnie jakby w skupieniu planował zemstę i cierpliwie czekał na odpowiedni moment, by jej dokonać. Swoją drogą, zaskakujące, jak Kościół, sam będąc prześladowanym w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, ochoczo zabrał się za represjonowanie ludzi o odmiennych poglądach, gdy już uzyskał władzę, która mu to umożliwiała.
Piazza Navona
Z Campo de’ Fiori jest tylko rzut beretem do Piazza Navona, placu o jednak znacznie bardziej dostojnym charakterze. Jego podłużny kształt to pozostałość po istniejącym w tym miejscu w czasach starożytnych stadionie Domicjana. Za przebudowę placu w stylu barokowym odpowiada Giovani Battista Pamphilj, czyli papież Innocenty X. Po pobycie w Rzymie zaczynam dostrzegać pewną regułę: papieże o największych zasługach architektonicznych dla Wiecznego Miasta byli jednocześnie dość wątpliwymi moralnie postaciami. Innocenty X wprawdzie nie zdołał przebić pod tym względem swojego prapradziadka, papieża Aleksandra VI Borgii (tak, naprawdę był jego bezpośrednim potomkiem), uznawanego za najbardziej zdemoralizowanego papieża w dziejach, ale i on nie był tak niewinny, jak by na to wskazywało jego papieskie imię. Wypomina mu się zwłaszcza to, że pozostawał pod wpływem swojej bratowej, Olimpii Maidalchini, z którą miał konsultować każdą decyzję. Ten wpływ miał być tak silny, że donnę Maidalchini nazywano „papieżycą Olimpią”. Przykład? Za jej namową, papież Innocenty X zalegalizował prostytucję w Rzymie, gdyż bratowa czerpała zyski z tej gałęzi usług. O ironio, św. Agnieszka, której Innocenty X wybudował przepiękny kościół Sant’Agnese in Agone, w centralnym punkcie Piazza Navona, przed swoją męczeńską śmiercią została uwięziona właśnie w domu publicznym.
Piazza Navona znany jest głównie ze swoich trzech fontann: największej umieszczonej pośrodku i zwieńczonej egipskim obeliskiem oraz dwóch mniejszych przy końcach placu. Ta środkowa, zwana Fontanną Czterech Rzek to dzieło Gian Lorenzo Berniniego, który chyba wyrzeźbił wszystko, co w Rzymie warte było wyrzeźbienia – a przynajmniej takie można odnieść wrażenie, przemierzając kolejne place Wiecznego Miasta. Umieszczone na fontannie postaci to – jak sama nazwa wskazuje – personifikacje czterech największych według ówczesnego stanu wiedzy rzek z czterech kontynentów: Dunaju, Nilu, Rio de la Plata i Gangesu. Jak teraz o tym myślę, to Piazza Navona jest chyba moim ulubionym miejscem w Rzymie. Ma w sobie pewną dystyngowaną harmonię, pomimo barokowej formy i dużo przestrzeni dzięki stadionowemu dziedzictwu, o co w samym sercu Rzymu wcale nie jest łatwo. Oczywiście na moją opinię wpływa fakt, że to właśnie na Piazza Navona jadłam moje pierwsze rzymskie śniadanie, obserwując, jak plac powoli zapełnia się turystami przy dźwięku kościelnych dzwonów.
Panteon
Jedna z najsłynniejszych i zarazem najlepiej zachowanych starożytnych budowli Rzymu stoi na Piazza della Rotonda od niemal dwóch tysiącleci. Choć obecnie funkcjonuje jako kościół katolicki pw. Najświętszej Marii Panny od Męczenników (Santa Maria ad Martyres), to wciąż znana jest przede wszystkim pod nazwą o rodowodzie pogańskim – Panteon, świątynia wszystkich bogów. Ten genialny budynek jest prawdopodobnie dziełem wybitnego architekta antyku, Apollodorosa, wzniesionym na zlecenie cesarza Hadriana. Portyk z kolumnadą zachował się z jeszcze wcześniejszej świątyni, dlatego nad wejściem wciąż widoczne jest imię pierwotnego fundatora, Marka Agrypy. Główna bryła Panteonu ma cylindryczny kształt, zwieńczony półkolistą, betonową kopułą z otworem, zwanym oculusem. Średnica rotundy odpowiada wysokości od podłogi do szczytu kopuły, więc gdyby ktoś nadmuchał wielką plażową piłkę o średnicy 43 m, idealnie wpasowałaby się we wnętrze Panteonu. Wybudowanie tak ogromnej, niepodpartej kopuły w pierwszym wieku naszej ery traktować należy w kategoriach niemal architektonicznego cudu. Kopuła Panteonu jest czymś w rodzaju matek wszystkich kopuł, bo wielu późniejszych architektów chciało powtórzyć (albo i przebić) osiągniecie starożytnych, wliczając w to m.in. Brunelleschiego i jego kopułę katedry we Florencji. Rzymski Panteon jest miejscem wiecznego spoczynku wielu znakomitych osobistości, w tym włoskich królów, Wiktora Emanuela II i Humberta I oraz jednego z najwybitniejszych artystów w dziejach – Rafaela Santi, który w swoim czasie kierował zresztą pracami restauracyjnymi Panteonu.
Wydawało mi się, że sprawdziłam wszystko dokładnie i zobaczenie grobu Santiego na własne oczy nie będzie stanowiło żadnego problemu, ale na miejscu czekała na nas przykra niespodzianka. Okazało się, że tego dnia wejść do Panteonu można było tylko za biletem w cenie 5 EUR, do nabycia wyłącznie online i że bilety na dziś już się skończyły. Trochę pokrzyżowałoby nam to szyki, bo musielibyśmy wrócić do Panteonu innego dnia, na który miałam już zaplanowane zwiedzanie zupełnie innego obszaru. Kiedy analizowaliśmy możliwe opcje, podeszła do nas pewna kobieta i powiedziała, że jeśli chcemy jednak dzisiaj zwiedzić Panteon, to możemy dołączyć do jej wycieczki. Ponieważ bilety do kluczowych atrakcji w Rzymie można kupić tylko przez internet, działają tutaj swego rodzaju szajki biletowe. Takie szajki masowo wykupują bilety na oficjalnych stronach, przez co turyści zmuszeni są nabyć je przez przez strony komercyjne albo na miejscu, oczywiście po odpowiednio wyższej cenie. To nie jest tak, że nie należy w ogóle korzystać z usług takich szajek – może się okazać, że jest to jedyna możliwość zobaczenia jakiegoś zabytku (więcej na ten temat napiszę Wam we wpisie o Koloseum) – ale trzeba zachować ostrożność. Ta szajka była chociaż na tyle uczciwa, że cena wycieczki – 15 EUR od osoby – faktycznie zawierała zwiedzanie z przewodnikiem i była płatna dopiero po zakończeniu wycieczki. Skorzystaliśmy z tej oferty i Panteon zwiedzaliśmy z grupą, w towarzystwie przewodnika – sympatycznego Afroamerykanina Joe, rodem z Pensylwanii.
Fontanna di Trevi
Wszyscy chyba kojarzymy scenę z „La Dolce Vita” Felliniego z Anitą Ekberg brodzącą w Fontannie di Trevi i wyciągającym ją stamtąd Marcello Mastroiannim. Nie sadzę, by ta scena trafiła do kanonu najsłynniejszych w historii kina, gdyby rozgrywała się w innej fontannie. Jeśli o architekturze można powiedzieć, że jest hedonistyczna, to Fontanna di Trevi jest hedonistyczna niemal do granic dobrego smaku. Trzeba jednak choć raz (albo więcej razy, co ma zagwarantować wrzucony do niej pieniążek) zobaczyć ją na własne oczy i przekonać się, jak wspaniała i absurdalna zarazem jest ta budowla. To barok w najlepszym lub najgorszym wydaniu – w zależności, jak na to spojrzeć. Rzeźbione zwieńczenie fontanny zajmuje niemal całą fasadę Palazzo Poli, do którego jest przyklejona, a basen wypełnia prawie cały plac. Szum krystalicznie czystej wody jest słyszalny z przyległych uliczek i ściąga tutaj rzesze turystów. Mówią, że plac przy Fontannie di Trevi należy do najbardziej zatłoczonych miejsc w Rzymie i pewnie rzeczywiście tak jest, ale to wrażenie potęguje fakt, że ludzie nie mają się tu gdzie rozproszyć, bo architekci nie przewidzieli dla nich prawie żadnej przestrzeni. Niemniej jednak, rotacja turystów jest spora i przy odrobinie determinacji i cierpliwości każdy będzie miał szansę zrobić sobie zdjęcie na murku otaczającym fontannę.
Nazwa Fontanny di Trevi pochodzi od jej usytuowania u zbiegu trzech dróg (tre vie). Nadal zasilana jest wodą z jednego z rzymskich akweduktów. Dawniej było to ważne ujęcie wody pitnej. W 1629 roku papież Urban VIII (Maffeo Vincenzo Barberini) rozczarowany dotychczasowym wyglądem fontanny, zlecił jej renowację Berniniemu. Ten wykonał pierwsze szkice, ale wraz ze śmiercią papieża projekt porzucono na sto lat. Wówczas jego realizacji podjął się Nicola Salvi, zatrudniony przez papieża Klemensa XII (Lorenza Corsiniego). Salvi zmarł przed zakończeniem prac, które kontynuowane były przez kilku artystów. Ostatecznie fontannę udało się dokończyć dopiero w 1762 roku za panowania papieża Klemensa XIII (Carla della Torre di Rezzonico). Wysiłek się opłacił – powstał jeden z niekwestionowanych symboli Rzymu. Rzymianie kochają swoją fontannę i nie szczędzą wysiłków, by zachować ją w jak najlepszym stanie. Dom mody Fendi pod przewodnictwem Karla Lagerfelda wyłożył grubo ponad 2 miliony euro na renowację zabytku, a w 2016 roku świętował tu dziewięćdziesiąte urodziny marki spektakularnym pokazem, na którym modelki kroczyły po pleksiglasowym wybiegu rozciągniętym nad basenem Fontanny di Trevi jakby chodziły po wodzie. Trudno o bardziej odpowiednią scenerię, by celebrować modę, luksus i życie.
Piazza di Spagna i Schody Hiszpańskie
Pozostając w temacie luksusu… Nie tylko Fontanna di Trevi stanowi wymarzoną scenerię dla pokazów mody. Znacznie bardziej oczywisty wybieg to Scalinata di Trinità dei Monti, czyli słynne Schody Hiszpańskie. Ta imponująca, licząca sobie 138 stopni struktura łączy Piazza di Spagna z kościołem Trinità dei Monti. Fundatorem schodów był francuski dyplomata, Étienne Gueffier, jako że usytuowany u ich szczytu kościół znajdował się pod patronatem królów Francji. Projektem osobiście zainteresowany był kardynał Mazarin – pierwszy minister na dworze Ludwika XIII i Ludwika XIV. Konstrukcja mogłaby więc równie dobrze nazywać się Schodami Francuskimi, ale to sąsiedztwo Ambasady Hiszpanii przy Stolicy Apostolskiej przesądziło o nazwie placu i schodów. Ukończenie budowy według projektu architektów Francesca de Sanctis i Alessandra Specchi przypadło na rok jubileuszowy 1725. Widocznie włoskie marki luksusowe stawiają sobie za punkt honoru sfinansować renowację któregoś z flagowych rzymskich zabytków, bo grosza (a konkretnie 1,5 miliona euro) na niedawny remont Schodów Hiszpańskich sypnął biżuteryjny potentat – Bulgari. Aby ochronić schody przed dewastacją przez hordy barbarzyńskich turystów, siadanie na nich jest obecnie zabronione.
Z pokazami mody na Schodach Hiszpańskich wiąże się pewien luksusowy dramacik. W 2022 roku Valentino użył ich jako wybiegu dla zaprezentowania swojej jesienno-zimowej kolekcji haute couture. Organizatorzy umieścili zapełnioną arystokratami świata mody widownię u podnóża schodów, na Piazza di Spagna, tuż przed butikiem Diora. Dior twierdził potem, że przez pokaz Valentino dostęp do ich sklepu był zablokowany, a klienci nie mogli zrobić zakupów i zażądał od Valentino 100.000 euro odszkodowania. Roszczenia zostały jednak szybko wycofane dla zachowania „przyjaznych stosunków pomiędzy dwoma domami mody”. Część tych, którzy nie załapali się na pierwszy rząd na pokazie Valentino, zasiadła pewnie przy Fontana della Barcaccia – fontannie autorstwa Pietra Berniniego i (prawdopodobnie) jego słynnego syna – Gian Lorenza. Była ona częścią planu papieża Urbana VIII, by postawić fontannę na każdym znaczącym placu w Rzymie. Kształtem przypomina statek, na pamiątkę łodzi, która miała być tutaj przyniesiona przez powódź w 1598 roku.
U stóp Schodów Hiszpańskich znajdują się dwa budynki ważne dla angielskiej kultury w Rzymie. Pierwszy (po lewej stronie) to salon herbaciany Babington’s Tea Room. Został założony w 1893 roku przez dwie młode kobiety: Nowozelandkę, Isabel Cargill, córkę założyciela miasta Dunedin i Angielkę, Annę Marię Babington, której przodek został stracony za spiskowanie przeciwko Elżbiecie I. Początkowo mieścił się w jednej z uliczek odchodzących od Piazza di Spagna. Przedsięwzięcie było ryzykowne, bo picie herbaty, sprzedawanej wówczas tylko w aptekach, nie było popularne we Włoszech. Przyjaciółki chciały jednak, by każdy Brytyjczyk przebywający w Rzymie mógł napić się swojego narodowego napoju w cywilizowanych warunkach. Salon odniósł natychmiastowy sukces i wkrótce otrzymał nową, bardziej prestiżową siedzibę przy samych Schodach Hiszpańskich oraz eleganckie wyposażenie. Opisywano go jako ulubione miejsce spotkań, „gdzie damy i dżentelmeni, zmęczeni ciężką pracą zwiedzania mogą odświeżyć się filiżanką herbaty”. Babington’s działa po dziś dzień, zarządzany według najlepszych brytyjskich herbacianych tradycji przez potomków pierwszej właścicielki, Isabel Cargill.
Drugim budynkiem (po prawej stronie) jest Keats-Shelley House. Obecnie mieści się w nim muzeum poświęcone dwóm wybitnym przedstawicielom brytyjskiego romantyzmu: Johnowi Keatsowi i Percy’emu Shelleyowi. Dziewiętnastowieczny angielski poeta miał zasadniczo dwa powody, aby przyjechać do Rzymu: poszukiwanie inspiracji wśród antycznych ruin lub leczenie gruźlicy w cieplejszym klimacie. John Keats przybył do Wiecznego Miasta z tego drugiego powodu. Wraz z towarzyszem, Josephem Severnem, wprowadził się do domu przy Schodach Hiszpańskich pod koniec 1820 roku. Zmarł wkrótce później, w wieku zaledwie 25 lat. Śmierć Keatsa głęboko poruszyła środowisko brytyjskich romantyków i zainspirowała wielu z nich. Bo czy może być coś bardziej romantycznego niż ubogi, niedoceniony poeta, umierający przedwcześnie na suchoty i pozostawiający pogrążoną w żałobie ukochaną? Shelley napisał na jego cześć elegię „Adonais”. Sam przeżył Keatsa o nieco ponad rok – utonął podczas sztormu u wybrzeży Toskanii, mając tylko 29 lat. W identyfikacji jego ciała pomógł egzemplarz „Lamii” Keatsa, który miał w kieszeni. Obaj spoczywają na protestanckim cmentarzu w Rzymie. Shelley – zwolennik wolnej miłości, ateista i wegetarianin – uczynił wdową Mary Wollstonecraft Shelley, autorkę „Frankensteina”, jednej z najwybitniejszych powieści w dziejach.
Antico Caffè Greco
Nie tylko Brytyjczycy mieli swoją reprezentację wybitnych pisarzy i artystów w Rzymie. Na Via dei Condotti, ulicy odchodzącej od Piazza di Spagna, pośród butików najbardziej luksusowych marek, znajduje się Antico Caffè Greco – najstarsza kawiarnia w Rzymie i druga pod tym względem we Włoszech. Otworzył ją w 1760 roku Nicola della Maddalena. Wydaje się, że każdy, kto liczył się w Rzymie – niezależnie od narodowości, ale zależnie od talentu i intelektu – wpadał tutaj na kawkę. Gośćmi kawiarni byli m.in. Stendhal, Goethe, Schopenhauer, Byron, Brahms, Liszt, Keats, Shelley, Ibsen, Joyce, Chateaubriand, Welles, Twain, Nietzsche, Mann, Baudelaire, Gogol, czy Casanova. Hans Christian Andersen mieszkał nad Caffè Greco i przekazał jej swoje meble. Inni bywalcy też coś tam po sobie pozostawili, więc kawiarnia jest jak muzeum z imponującym zbiorem obrazów, portretów, rękopisów, rzeźb i fotografii. Przeglądając je w oczekiwaniu na realizację zamówienia, zastanawiałam się, ile z tych dzieł sztuki zostało przekazanych „w rozliczeniu”, bo ich autorzy nie byli w stanie zapłacić rachunku.
Wśród zgromadzonych pamiątek są też te związane z Polską. Naprzeciw portretu Mickiewicza, autorstwa Edwarda Okunia, wisi tableau naszych rodaków, bywalców Caffè Greco. Przesiadywali tu chyba wszyscy główni bohaterowie mojego podręcznika od polskiego: Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid, Sienkiewicz, Kraszewski, Reymont, Żeromski, Matejko, Gierymski, Przerwa-Tetmajer i inni. Bywał tu też Czesław Miłosz, który poświecił Caffè Greco jeden ze swoich wierszy. Chciałabym wiedzieć, jak to działało, że wszyscy znaleźli się w Rzymie i trafili do tej kawiarni. W czasach bez Trip Advisora i WhatsAppa musiał najwyraźniej funkcjonować skuteczny przepływ informacji i łańcuch kontaktów wśród intelektualnych elit Europy, a Caffè Greco musiała się cieszyć niezłą renomą. Zastanawiam się też – nie bez pewnej zazdrości – jak to się stało, że wszyscy oni mieli pieniądze i możliwości, by – nierzadko miesiącami, czy nawet latami – podróżować po Starym Kontynencie i bywać w najlepszych lokalach, a przecież nie wszyscy byli szczególnie bogaci. Podejrzewam, że sekretem było obracanie się w odpowiednim środowisku i życie ponad stan.
Wydawałoby się, że Antico Caffè Greco tak wrosła w krajobraz Via dei Condotti, że jej istnieniu w tym miejscu nic nie jest w stanie zagrozić. Nic poza… podwyżką czynszu. W 2017 roku właściciel budynku zażądał miesięcznie 120.000 w miejsce dotychczasowych 18.000 euro. Wydaje się, że wynajmującemu zależy na tym, by wykurzyć obecnego najemcę i oddać lokal takiemu, który jest w stanie zapłacić znacznie więcej od kawiarni. Chociaż ciasta w Caffè Greco do najtańszych nie należą, nie da się na nich zarobić tyle co na absurdalnie drogich ubraniach i dodatkach, po które ustawiają się kolejki na tej prestiżowej ulicy. Nad kawiarnią zawisło widmo eksmisji. W obronę historycznego lokalu zaangażował się włoski rząd, a także m.in. polska ambasada. Sprawa trafiła do sądu, który zawiesił nakaz eksmisji, powołując się na szczególne znaczenie historyczne, kulturowe i turystyczne miejsca. Caffè Greco nadal działa w swojej oryginalnej lokalizacji, ale niebezpieczeństwo nie zostało jeszcze zażegnane. Być w tym samym miejscu, choć nie w tym samym czasie, co tylu wielkich ludzi, było dla mnie niezapomnianym przeżyciem i nie wyobrażam sobie, by to wspaniałe dziedzictwo miało po prostu przepaść z powodu pieniędzy.
Każde z miejsc przedstawionych w tym wpisie jest ikoną – nie tylko na mapie Rzymu, Włoch czy Europy, ale na mapie świata. I każde zasługuje na taką reputację. Powstały dzięki najwybitniejszym artystom epoki i sponsorom dość bogatym, by ich wynająć. Każdy chciał pozostawić po sobie jakiś ślad, ale chyba żaden nie spodziewał się aż takiego sukcesu. Kolejni twórcy dopisywali do tej historii własne wersy, utrwalając kultowy status rzymskich placów i fontann i reinterpretując ich znaczenie. Niezależnie od tego, w ilu filmach, teledyskach czy kampaniach reklamowych je zobaczycie, niezmiennie zachwycają i nie są w stanie się znudzić. Oczywiście najlepiej zobaczyć je na żywo, bo tak robią największe wrażenie, którego nie przebije nawet najbardziej kreatywny reżyser.