Ilekroć spędzam wakacje w Porto Maurizio, najwięcej przyjemności sprawia mi uczestniczenie w zwyczajnym życiu miasteczka. Choć jestem tu tylko turystką, staram się wejść w tryb codzienności mieszkańców. Z moich obserwacji wynika, że jest to życie skromne i wcale nie tak łatwe, jak można by sądzić o włoskim dolce vita. Ma jednak wiele uroku, który bierze się z prostoty i bezpretensjonalności. Sprawdza się tu odwieczna prawda, że jeśli jesteś członkiem zżytej społeczności, mieszkasz w pięknym miejscu i masz dostęp do świeżych produktów spożywczych, to niewiele więcej potrzeba do szczęścia. Może brzmi to banalnie, ale dla wielu z nas jest to nieosiągalny luksus.
Na zakupy
Na zakupy w Porto Maurizio chodzi się na Via Felice Cascione i Via 20 Settembre. Te dwie ulice tętnią życiem od wczesnego rana aż do zamknięcia sklepów na czas sjesty. W niektóre dni odbywa się tu targ. Można na nim dostać wszystko – od warzyw i owoców, przez sprzęty gospodarstwa domowego po darmowy kurs biblijny. Również na targu mieszkanki Porto Maurizio zaopatrują się w ubrania. Najchętniej wybierają wzorzyste, wiskozowe sukienki, które kosztują raptem kilka euro. Natomiast dodatki kupują w małych, starannie urządzonych butikach, jak ten na rogu dwóch handlowych ulic, który ma w ofercie lokalny hit – torebki z nadrukiem w mapy.
Piekarnia na Via Felice Cascione to prawdziwa instytucja. Kiedyś, aby zostać tu obsłużonym, trzeba było pobrać bilecik jak w urzędzie, ale ostatecznie zrezygnowano z tego systemu. Po ciabatty, brioszki, pizzę na kawałki i ciastka zawsze ustawia się tu spora kolejka. Sprzedawczynie to energiczne kobiety w fartuchach i czepkach. Wyglądają, jakby głównym celem ich życia było nakarmić właśnie ciebie. Ściany piekarni pełnią funkcję lokalnego słupa ogłoszeniowego. Wiszą tu plakaty letnich festiwali, oferty z oddzieranymi numerami telefonów i wezwania do podpisywania petycji. Naprzeciwko piekarni znajduje się sklep rybny. Nigdy nie robiłam tam zakupów, ale zawsze podziwiałam przez witrynę wspaniałego miecznika, budzącego zachwyt, ale i wyrzuty sumienia.
Na Via 20 Settembre mieszczą się moje ulubione delikatesy z niezwykle charyzmatycznym sprzedawcą na dziale wędlin. Równie chętnie co w prosciutto zaopatrywałam się tam w dżemy i ciastka pistacjowe. Owoce i warzywa kupowałam bliżej domu, w małym sklepiku niedaleko katedry, do którego wchodziło się przez kurtynę z plastikowych koralików. Pracował w nim bardzo sympatyczny, zawsze uśmiechnięty sprzedawca. Pakując zakupy do siatek, śpiewał piosenki o utraconej miłości. Przy jego kontuarze wisiało zdjęcie roześmianej dziewczyny. Ubrana była w T-shirt i miała niestarannie ułożone włosy. Daty zamieszczone pod zdjęciem wskazywały, że zmarła w 1990 roku, krótko przed swoimi dziewiętnastymi urodzinami.
Życie religijne
Pewnego razu byłam świadkiem wspaniałego wydarzenia. Plac przed duomo wypełnił się ludźmi, a na katedralnych schodach zgromadziły się delegacje służb mundurowych. W katedrze odbywała się msza pogrzebowa Marcella D., który musiał tu być ważną osobistością. Uroczystość zabezpieczali zawadiaccy carabinieri – w obcisłych uniformach i butach motocyklowych wyglądali jak żywcem wyjęci z teledysku do Outside George’a Michaela. Uczestnictwo w życiu religijnym miasteczka rzadko odbywa się jednak z taką pompą. W istocie, zdaje się odgrywać coraz mniejszą rolę w codzienności jego mieszkańców.
Przekonałam się o tym, kiedy pewnego razu zastałam otwarte drzwi kościółka, który sąsiaduje naszą kamienicą. Jest on połączony z domem, w którym urodził się św. Leonardo i w którym zawsze rezydowało kilku mnichów, opiekujących się zabytkiem. Czasami spotykałam ich na naszej uliczce, ale w tym roku nie widziałam żadnego. W środku kończyło się właśnie małe spotkanie modlitewne. Jedna ze zgromadzonych zaprosiła nas do wnętrza i wręczyła ulotki z informacją o św. Leonardo. Uznałam, że to dobra okazja, żeby zapytać ją o mnichów. Mimo pewnych trudności lingwistycznych (okazuje się, że na braci zakonnych mówi się „frati”, a nie „fratelli”), dowiedziałam się, że mnichów nie ma tu już na stałe – jedynie czasami któryś przyjedzie, by dopilnować spraw na miejscu.
Mam również poważne wątpliwości, czy nadal działa pobliski Klasztor św. Klary. Klasztor ten, dzięki imponującym arkadom z widokiem na morze, jest jedną z najpiękniejszych budowli Porto Maurizio. Co prawda nigdy nie spotkałam tutaj zakonnic, ale w tym akurat nie byłoby nic dziwnego, bo jest to zakon o ścisłej klauzurze. Kiedy jednak przechodziłam pod klasztornymi murami, usłyszałam z okna męski głos. Oczywiście dałoby się to pewnie wytłumaczyć – może to ksiądz albo hydraulik (?) – ale instynktownie można odczuć, że życie klasztorne to świat, który już przemija. Swoją drogą – pewnego razu spotkałam w miasteczku dziewczynę, która zapytała mnie o drogę do Logge di Santa Chiara i wyglądała jakby chciała wstąpić do zakonu (miała długą spódnicę, jakie zwykle noszą dziewczyny o inklinacjach religijnych) – więc może jeszcze jest nadzieja.
W towarzystwie
Gdzie zatem spędzają swój wolny czas mieszkańcy Porto Maurizio, skoro nie w kościołach? Cóż, wielu z nich przesiaduje w kawiarniach – choć, jeśli miałabym być szczera, dotyczy to raczej męskiej części społeczności. Włoscy staruszkowie spotykają się z koleżkami na kawce każdego przedpołudnia. Picie kawy na mieście jest we Włoszech zwyczajem znacznie bardziej egalitarnym niż w Polsce, bo i kawa jest tu o wiele tańsza. Espresso – ulubiony napój Włochów – kosztuje zwykle 1,20 / 1,40 EUR. Jest to więc przyjemność dostępna codziennie, bez żadnych wyrzeczeń. Nic dziwnego, że w Bistrot del Duomo, małej kawiarni z ogródkiem przy katedrze, spotykałam wciąż tych samych bywalców. Zawsze byli w dobrym humorze – po prostu cieszyli się słońcem i swoim towarzystwem.
Wieczorami Bistrot del Duomo zamienia się w świetną restaurację, serwującą ryby i owoce morza. Jest to jeden z lokali, ukrytych pomiędzy murami starego miasta, które działają niczym filtr, zatrzymujący większość obcokrajowców. Niedobitki, które jednak tu docierają, nie są w stanie zdominować tych miejsc i pozbawić ich lokalnego charakteru. Stanowią za to ciekawy przedmiot obserwacji. Była wśród nich wiecznie chichocząca młoda Niemka, która przychodziła na kolacje ze swoim chłopakiem i na każde pytanie odpowiadała „ein bisschen” („troszeczkę”). Albo młody chłopak w okularach, który siedział z długopisem i pochmurną miną nad notesem – być może chciał napisać debiutancką powieść, ale wena uparcie do niego nie chciała się zjawić.
Zwyczaj, który u nas odżywa po latach niebytu, a we Włoszech zdaje się mieć całkiem dobrze, to świętowanie urodzin. Kiedy siadałam wieczorami na balkonie, spomiędzy szumu fal docierały do mnie niekiedy dźwięki włoskiej piosenki urodzinowej, śpiewanej na melodię „Happy birthday to you” i okrzyki „auguri”. Pewnego razu trafiłam na przyjęcie urodzinowe w jednej z restauracji. Przy dużym stole ustawionym wprost na ulicy zgromadziła się liczna rodzina Francesco, który obchodził swoje czterdzieste urodziny. Jubilat był dorosłym z lekką niepełnosprawnością intelektualną. Było w tym zgromadzeniu dużo radości, ciepła, ale i pewna nostalgia. Zawsze podobało mi się też to, że Włosi pozwalają swoim dzieciom towarzyszyć im w restauracji nawet późnym wieczorem. Widocznie nie wywierają na swoje pociechy presji, by te poszły spać zaraz „po dobranocce” i wreszcie dały im trochę spokoju. Stereotypowo, we Włoszech rodzina to siła i to jest chyba taki stereotyp, w którym jest sporo prawdy.