Amsterdam. Jedni go kochają, inni nienawidzą. Dla jednych jest przyjaznym miastem o unikalnej estetyce, dla innych – współczesną Sodomą i siedliskiem wszelkiego zła. Jedno jest pewne, Amsterdam nikogo nie pozostawia obojętnym. Jaki jest naprawdę i czy jeden dzień wystarczy, by poznać odpowiedź?
Do Amsterdamu trafiłam w drodze do Francji. Choć „trafiłam” nie jest być może dobrym słowem, bo od dawna bardzo chciałam tam pojechać. Było to więc działanie w pełni zamierzone i zaplanowane. Mnie co prawda przyciągnęła „jasna” strona miasta, czyli malarstwo holenderskich mistrzów i rzędy stylowych kamieniczek, pochylających się nad kanałami, ale nie sądzę, by nawet po zmroku Amsterdam był tak straszny, jak go niektórzy malują. Żyję w Polsce i wiem, że prawdziwe zło czai się w tych, którzy terroryzują innych swoją moralnością, pojmowaną w archaiczny, wypaczony sposób. Wiem też (i to z własnego doświadczenia), że odrzucanie pewnych zjawisk społecznych wynika tylko z lęku przed nieznanym i szkodliwych stereotypów, którymi jesteśmy karmieni w imię takiej właśnie fałszywej obyczajności. Zazdroszczę Holendrom, że są wolni od tego typu uprzedzeń i że kwestie, które u nas nawet nie są przedmiotem poważnej debaty – jak zrównanie w prawach osób hetero i LGBT+ – u nich są czymś naturalnym.
Mimo wszystko, jakkolwiek beznadziejnie sytuacja by na pozór nie wyglądała, trudno ignorować pozytywne zmiany, które zachodzą w polskim społeczeństwie, a które jeszcze kilka, kilkanaście lat temu byłyby nie do pomyślenia. Myślę, że wolno i z przeszkodami, ale idziemy w dobrym kierunku. Trzeba jednak mieć na uwadze, że piszę to z perspektywy Poznania, a ten w opinii pewnego ministra jest w zasadzie polskim Amsterdamem.
Pewnie chcielibyście wiedzieć, czy w Amsterdamie robiłam TO, co jest tam legalne, a w innych krajach niekoniecznie. Moja odpowiedź brzmi: nie. Co nie znaczy, że tego nie rozważałam. Poczyniłam jednak pewne rozpoznanie i doszłam do wniosku, że nie warto. Ryzyko, że będę się potem źle czuła (w relacjach pojawiały się takie objawy jak mdłości, ból głowy, a także nadwrażliwość słuchowa) było duże, a ja nie chciałam zepsuć sobie ani jednego z tak cennych dni wakacji. Parafrazując utwór Lady Pank: mogłam być już na dnie, a nie byłam; nigdy nie dowiem się, co straciłam. Uważam jednak, że rozwiązanie przyjęte przez Holandię ma więcej sensu niż zamiatanie problemu pod dywan. Zalegalizować znaczy przecież nie tylko umożliwić zgodne z prawem korzystanie, ale również poddać kontroli państwa. Nie twierdzę, że zażywanie pewnych substancji jest dobre. Twierdzę, że jeśli już ktoś ma taki pomysł, to lepiej, żeby kupił je w normalnym sklepie, ze sprawdzonego źródła pochodzenia i o sprawdzonym składzie, zasilając jednocześnie budżet państwa, niż od ciemnego typa w jeszcze ciemniejszej uliczce za pieniądze, które trafią prosto do kieszeni przestępców.
Rijksmuseum – świątynia malarstwa niderlandzkiego
No dobra, skoro już ustaliliśmy, że jestem skrajną lewaczką, możemy teraz przejść do tego, co udało mi się zobaczyć w Amsterdamie. Zwiedzanie rozpoczęłam od Rijksmuseum, które – obok Mauritshuis w Hadze – jest jedną z dwóch najważniejszych galerii sztuki w Holandii. O Mauritshuis pisałam już w poprzednim poście, znajdziecie tam także garść informacji dotyczących zwiedzania holenderskich muzeów w czasie pandemii (weźcie jednak proszę pod uwagę, że zasady zwiedzania mogą się zmienić). Rijksmuseum mieści się w pokaźnych rozmiarów historycznym budynku, zaprojektowanym specjalnie po to, by stać się domem dla największych arcydzieł sztuki niderlandzkiej. Równie wielkie wrażenie, co obrazy holenderskich mistrzów pędzla, robi ogromny hol, który mieści się w podziemiach i który, jak sądzę, powstał w czasach współczesnych i musiał stanowić niemałe wyzwanie inżynieryjne.
„Straż nocna” i jej pełne przygód dzieje
Największą atrakcją Rijksmuseum jest tzw. Galeria Honorowa – majestatyczne pomieszczenie, w którym zgromadzono największe skarby muzeum – od „Mleczarki” Vermeera po „Żydowską narzeczoną” Rembrandta. Pewnie nie ten cen przyświecał twórcom muzeum, ale takie rozplanowanie ekspozycji jest idealne, gdy ktoś ma na zwiedzanie bardzo mało czasu, wtedy może zasadniczo ograniczyć się do jednej tylko sali. Nie znaczy to, rzecz jasna, że w pozostałych salach nie ma nic ciekawego (wręcz przeciwnie!), ale bądźmy wyrozumiali dla ludzi, którzy wpadają do Rijksmuseum np. czekając na przesiadkę na samolot. Podobno Galeria Honorowa została zaprojektowana na wzór katedry. Jeżeli faktycznie tak jest, to ołtarzem w tej świątyni sztuki jest „Straż nocna” Rembrandta. To arcydzieło, zaliczane do najwybitniejszych obrazów w historii, znane jest także jako „Wymarsz strzelców”, ale jego właściwy tytuł, nadany przez samego autora, brzmi „Kompania Fransa Banninga Cocqa i Willema van Ruytenburgha” (cóż, teraz już rozumiecie, dlaczego oryginalny tytuł się nie przyjął…).
Obraz przedstawia wymarsz oddziału milicji cywilnej i powstał na zamówienie sportretowanej kompanii. W tamtym okresie w Holandii powstawało wiele podobnych obrazów, zamawianych przez zamożnych członków cechów, gildii, stowarzyszeń i bractw. Zasadniczo były to portrety grupowe równorzędnych, statycznych postaci, jednak Rembrandt przełamał ten schemat, wysuwając na czoło dwie figury – kapitana Cocqa i porucznika van Ruytenburgha (należy podejrzewać, że to właśnie oni zapłacili artyście najwięcej), a także ukazując całą grupę w ruchu. Początkowo obraz ozdabiał siedzibę straży. Gdy w 1715 roku zadecydowano o przeniesieniu go do amsterdamskiego ratusza, został przycięty, by mógł zmieścić się na ścianę sali (!). Dziś, dzięki zaawansowanym technikom komputerowym i w oparciu o kopię obrazu, wykonaną jeszcze przed wykadrowaniem, udało się odtworzyć brakujące fragmenty, co przywróciło mu pierwotną kompozycję.
Warto dodać, że przycięcie brzegów to niejedyne niebezpieczeństwo, na jakie „Straż nocna” była narażona w swojej długoletniej historii. Obraz przetrwał między innymi dwa ataki nożem i jeden atak kwasem siarkowym, a podczas drugiej wojny światowej był przechowywany w jaskini. Według niepotwierdzonej legendy, dyrektor muzeum był tak uradowany z powrotu dzieła do Amsterdamu po wojnie, że aż potknął się i upadł na obraz. Rijksmuseum prowadzi obecnie program renowacji „Straży nocnej”, która dzieje się na oczach zwiedzających. Przedsięwzięcie ma na celu nie tylko poprawić kondycję obrazu, ale także – z wykorzystaniem niezwykle precyzyjnego mikroskopu – zebrać jak najwięcej informacji o technice jego malowania i interwencjach, którym był poddawany w późniejszym czasie, co pozwoli zaplanować najlepszy sposób ochrony dzieła Rembrandta, tak, aby mogło cieszyć oczy jeszcze wielu pokoleń.
Rejs po kanałach Amsterdamu
Po opuszczeniu muzealnych murów udałam się prosto na rejs po kanałach Amsterdamu. To bardzo popularna forma zwiedzania miasta i gwarantuję, że nie będziecie mieli problemu ze znalezieniem organizatora rejsów. Ja wybrałam po prostu tego, który ma swoją przystań tuż przy Rijksmuseum. Rejs jest też najlepszym sposobem, by zobaczyć jak najwięcej słynnych amsterdamskich kamieniczek. Przed przyjazdem do Amsterdamu zamartwiałam się, czy aby na pewno uda mi się trafić w miejsce, w którym stoją te instagramowalne domki. Zupełnie niepotrzebnie, bo one stoją dosłownie wszędzie! Niezliczone wprost ilości kamieniczek wyrastają nad kanałami konstytucyjnej stolicy Holandii. Z perspektywy turystycznej barki, domki po prostu przesuwają się przed oczami jak taśma filmowa.
Amsterdamskie kamieniczki
Amsterdamskie domki nad kanałami powstały głównie w XVII wieku, który uchodzi za „złoty wiek” w historii Holandii. Holendrzy panowali wtedy na morzach i oceanach, a ich miasta przeżywały prawdziwy boom gospodarczy i budowlany. Kamieniczki budowano według jednego schematu: wysokie, wąskie, z olbrzymimi oknami. Serio, fasady tych domów to w zasadzie same okna. Biorąc pod uwagę, że w większości nie wiszą jakiekolwiek firanki czy zasłony, zajrzenie do środka z ulicy nie stanowi żadnego problemu. Holendrzy jednak zdają się nic sobie z tego nie robić. Charakterystyczne dla tego typu budownictwa są też bardzo wąskie schody. Większe ładunki wciągano z zewnątrz przy pomocy żurawia, więc szersza klatka schodowa nie była potrzebna, a można było w ten sposób zaoszczędzić cenną przestrzeń wewnątrz.
W przeszłości domy te spełniały zarówno funkcje mieszkalne, jak i handlowe i magazynowe. Pomieszczenia przeznaczone dla mieszkańców znajdowały się na dole, a wyższe kondygnacje były zwykle używane do składowania towarów, nierzadko pochodzących z dalekich, zamorskich krain. Zgodnie z zasadami kalwinizmu, kamienice mają ascetyczny wygląd – są na przykład o wiele skromniejsze od tych na Długim Targu w Gdańsku. Podobno jednak dawniej bogaci mieszczanie skrywali za prostymi fasadami całkiem wytworne wnętrza. Kamienice Amsterdamu bardzo trafiają w mój architektoniczny gust. Wyobrażam sobie, jak ciekawe musiało być życie mieszkańców takich domów w czasach morskiej potęgi Holandii, kiedy każdy dzień przynosił nowe odkrycia i możliwości, a cały świat nagle zaczął być w zasięgu ręki.
Spacer po Amsterdamie i „Polaberry”
Po zakończeniu rejsu ruszyliśmy, bez konkretnego celu i planu, na spacer po mieście. Powiedziano mi, że Amsterdam ma bardzo bogatą ofertę knajpek z egzotycznymi potrawami z najróżniejszych zakątków globu. Potrzeba zjedzenia ciepłego posiłku była jednak u nas na tyle nagląca, że usiedliśmy po prostu w pierwszym napotkanym, obiecująco wyglądającym ogródku restauracyjnym na Placu Rembrandta. Ogródek należał do włoskiej trattorii „La Madonna”, która miała wizerunek Matki Boskiej na karcie dań i kelnerki ubrane w sposób dość urągający tradycyjnemu wyobrażeniu o cnotach maryjnych. Ale moje spaghetti all’Amatriciana było bardzo dobre. Stamtąd ruszyliśmy w dalszą drogę, na której znalazły się: pływający targ kwiatowy Bloemenmarkt, Plac Dam z Pałacem Królewskim i kościołem Nieuwe Kerk oraz Dom Anne Frank – miejsce kryjówki autorki słynnych pamiętników.
Ostatnia atrakcja dnia była już typowo przeznaczona dla mnie i spotkała się z umiarkowanym zrozumieniem pozostałych uczestników wycieczki. Mowa o zakupach w „Polaberry” – sklepie z przeuroczymi słodkościami, które rządzą na Instagramie. Specjalnością „Polaberry” są truskawki oblane czekoladą w przeróżnych smakach i tzw. cakesicles, czyli ciastka w kształcie loda na patyku, wykonane z masy o konsystencji przypominającej marcepan. Poza niezaprzeczalnymi walorami estetycznymi wyrobów „Polaberry”, są one bardzo smaczne.
Jeden dzień w Amsterdamie nie czyni mnie ekspertką od tego miasta, mogę się więc tylko podzielić z Wami moimi wrażeniami. A te są jak najlepsze! Nie znalazłam tutaj nic szokującego (chyba, że ktoś za takie uznaje tęczowe flagi, które faktycznie są dość powszechne). Nawet te słynne coffee shopy nie rzucały się za bardzo w oczy. Czułam się zupełnie bezpiecznie i komfortowo. Jedyną rzeczą, na którą faktycznie trzeba mocno uważać, są szaleni rowerzyści. Chciałabym wrócić do Amsterdamu i dalej eksplorować miasto, bo jest tu jeszcze wiele do odkrycia. Nie wyjeżdżałam jednak stamtąd z poczuciem jakiegokolwiek niedosytu. Myślę, że te kilka godzin wystarczyło, by zdobyć ogólne pojęcie o Amsterdamie. Zapamiętam go jako piękne miasto z obłędną sztuką, ponadczasową architekturą, bogatą historią i przyjazną, europejską atmosferą.
P.S. Moja rada: nie wjeżdżajcie do centrum Amsterdamu samochodem. Starówka to w zasadzie jedna wielka strefa ruchu pieszego, a o bezproblemowym parkowaniu można zapomnieć. Jeśli już podróżujecie autem, znacznie lepszym pomysłem jest znalezienie hotelu z parkingiem albo parkingu buforowego na obrzeżach i dojazd do centrum zbiorkomem. Ja mieszkałam w hotelu Cityden Up Amsterdam South w Amstelveen. Do centrum Amsterdamu można było stamtąd dojechać w mniej niż 30 minut tramwajem (linia nr 5, w kierunku Jordaan).
Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z publikacjami na blogu, a także mieć dostęp do wielu dodatkowych treści, zachęcam Cię do polubienia mojej strony na Facebooku.
Uwielbiam klimat Amsterdamu. Te uliczki. Te kanały :) Chętnie tam wrócę
I tego Ci serdecznie życzę! :D
Amsterdam to piękne miasto. Chcę tam wrócić! :)
I tego Ci życzę! ????????