„Proszę nas zabrać na najpiękniejszą plażę w Atenach!” – poleciliśmy taksówkarzowi, złapanemu jakimś cudem na dalekich obrzeżach stolicy Grecji. Kilka godzin wcześniej uciekliśmy z nudnego wykładu na temat problemów Unii Europejskiej. Był marzec 2016 i jednym z poruszanych tematów była duża fala uchodźców, szturmująca kontynent od strony Morza Śródziemnego. Nie byliśmy jednak w nastroju do słuchania suchych prelekcji. Wzywała nas słoneczna pogoda za oknem, a pełne gwaru miasto kusiło, żeby je odkryć.
Poprzedniego dnia włóczyliśmy się już po ateńskich dzielnicach Plaka i Monastiraki – trochę chaotycznych, trochę cygańskich, ale pełnych tajemniczego uroku. Już raz pisałam o nich na blogu tutaj. Okazuje się, że Ateny mają zupełnie inne oblicze, jeżeli zejdzie się z Akropolu i wsiąknie w gąszcz położonych u jego stóp uliczek. Każde z nas zadawało sobie pytanie, czy napływający do Grecji uchodźcy będą w jakiś sposób widoczni na tle mieszkańców miasta. Nic szczególnego nie rzuciło nam się jednak w oczy. Ot, zwykła mieszanina wielokulturowego społeczeństwa.
Nie dając już rady dłużej wysiedzieć na sali wykładowej, zdecydowaliśmy, że tym razem chcemy zobaczyć morze. Dojechaliśmy więc do końcowej stacji metra we wskazanym nam przez uczynnych ateńczyków kierunku. Wysiedliśmy gdzieś przy stadionie, potem jechaliśmy jeszcze kawałek tramwajem albo kolejką podmiejską, dokładnie nie pamiętam. Już przy stadionie mijały nas duże grupy ludzi, o których w jakiś sposób wiedzieliśmy, że są uchodźcami.
Nie umiem wam powiedzieć dlaczego – nie odróżniali się znacząco od przechodniów w centrum miasta, to była raczej kwestia intuicji. Może sprawiły to bagaże i toboły, które ze sobą taszczyli, może to, że przemieszczali się całymi rodzinami, może wyglądali na szczególnie zmęczonych. Po niektórych widać było biedę, inni wyglądali na nieźle sytuowanych. Wymienialiśmy ze znajomymi porozumiewawcze spojrzenia. Ktoś zażartował niewinnie, że chciałby mieć selfie z uchodźcą. Ktoś inny, że nie powinniśmy mieć wyrzutów sumienia w związku z ucieczką z wykładu, bo też zajmujemy się tematem uchodźców – tylko w praktyce, nie w teorii.
W końcu dotarliśmy na wymarzoną plażę. Taksówkarz nie zrozumiał jednak chyba słowa „beautiful”, albo po prostu nie chciało się mu z nami dalej jechać, bo plaża, przy której nas wysadził, była zdecydowanie najbardziej żałosnym skrawkiem morskiego brzegu, jaki widziałam w życiu. Sądząc po minie moich towarzyszy, byli oni tak samo rozczarowani. Właściwie to plaża przypominała bardziej składowisko śmieci, powtykanych pomiędzy kamyki i unoszących się na przybrzeżnych falach.
Nie było sensu zostawać tam dłużej. Już zresztą szykowaliśmy się do odwrotu, kiedy na plaży nagle znalazła się kilkuosobowa rodzina. Rodzice z kilkorgiem małych dzieci, matka w widocznej ciąży. Ubrani w przypadkowe, zniszczone ubrania. Zatrzymali się przy brzegu i stali tam przez dłuższą chwilę, prawie nieruchomo, po prostu wpatrując się w morze. Nie wiem, skąd przybyli i jaka była ich historia. Nie wiem też, dlaczego przyszli na tą zaśmieconą plażę. Może widzieli morze po raz pierwszy w życiu? A może wyglądali własnego domu, zostawionego gdzieś daleko za horyzontem?
Poczułam się zakłopotana, że jestem na tej plaży razem z nimi, tak jakbym była intruzem w pewnej intymnej przestrzeni tej rodziny. Myślę, że moi znajomi też mieli takie wrażenie. Dyskretnie wycofaliśmy się więc z plaży. Odchodząc, przyszło mi na myśl, że ten obrazek byłby doskonałym tematem na dobre zdjęcie. Wiecie, takie w stylu World Press Photo (chodzi rzecz jasna o styl i tematykę, a nie moje skromne fotograficzne umiejętności). Zdjęcie, które oczywiście nigdy nie powstało, ale ciągle tkwi w mojej głowie.
Z wizytą w ośrodku dla uchodźców
Przed przyjazdem do Aten miałam rzecz jasna własne zdanie na temat uchodźców. Zdanie dalekie od ksenofobicznego hejtu, ale też dalekie od polityki otwartych rąk. Uważałam, że naszym humanitarnym obowiązkiem jest za wszelką cenę uchronić ludzi przed śmiercią, ale jednocześnie my, Europejczycy, mamy prawo do bezpieczeństwa i zachowania własnej kultury. Nie podobało mi się na przykład, że w tak ważnym dla europejskiego dziedzictwa mieście, jak Akwizgran, z historyczną starówką i tronem Karola Wielkiego sąsiaduje ulica kebabów, między którymi krążą zasłonięte czarnymi hidżabami postacie. Czułam się tam nieswojo, zupełnie jakbym nie znajdowała się w Europie, ale w jakimś całkowicie obcym kulturowo miejscu.
Nie podobało mi się, że nie mogę bezstresowo polecieć do Paryża czy Brukseli, że będąc za granicą w wielokulturowych miastach, gdzieś z tyłu głowy mam strach przed zamachem. O tym strachu i moich doświadczeniach z tym związanych pisałam zresztą na blogu całkiem niedawno we wpisie Poczdam Express. Słowem, nie byłam zachwycona, że do Europy miały wkrótce napłynąć rzesze muzułmanów. Byłam zdania, że przywódcy światowi powinni raczej zaradzić konfliktowi na miejscu, tak żeby uchodźcy nie musieli opuszczać swoich domów. A przede wszystkim powinni raz na zawsze rozprawić się z ISIS! Tym bardziej, że w wojnie nieodwracalnie niszczone były starożytne miasta, jak Aleppo czy Damaszek, oraz zabytki, takie jak wysadzona Palmyra, które są przecież częścią światowego dziedzictwa i ich ocalenie powinno leżeć w ogólnoświatowym interesie.
W miarę, jak problem uchodźców narastał, byłam jednak coraz bardziej zdezorientowana. Ze strony mediów docierały do mnie sprzeczne informacje. Różnice w podejściu do tematu nie dotyczyły np. dwóch różnych stacji telewizyjnych, bo od pewnego czasu oglądam tylko jeden serwis informacyjny. Często ta sama stacja raz przedstawiała uchodźców prezentując obrazy utopionych dzieci, a raz młodych agresywnych mężczyzn ze smartfonami w rękach. Działa tutaj marketing informacyjny i wszystko zależy od tego, która informacja lepiej „żre”. Gdzie zatem leży prawda?
Od czasu wspomnianego zdarzenia w Atenach, nie mam już wątpliwości, że Europa powinna przyjąć uchodźców. A w zasadzie nie tylko przyjąć, ale i zapewnić opiekę i akceptację. Dlaczego? Po prostu z ludzkiego obowiązku solidarności z innymi. Na własnym przykładzie wiem, że łatwiej jest wczuć się w czyjeś położenie, jeśli się tego kogoś zobaczy na własne oczy. Nauczyłam się też, że w sprawie uchodźców nie należy wierzyć mediom, ale trzeba poszukać odpowiedzi na własną rękę. Ja miałam to szczęście, że w ramach seminarium w Niemczech, o którym pisałam już w poprzednim wpisie, spotkałam się z ludźmi, którzy na co dzień pracują z uchodźcami.
Zaledwie kilka dni temu byłam z wizytą w ośrodku dla uchodźców w Würzburgu. Przed przybyciem na miejsce miałam rożne wyobrażenia na temat ośrodka i nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać: pola namiotowego? hangaru? a może baraków? Okazało się, że ośrodek mieści się w dawnym budynku biurowym należącym do wojska i przeszedł gruntowny remont, tak że obecnie przypomina lepszy akademik.
Każda rodzina ma swój osobny pokój, kuchnie i łazienki są wspólne, wspólne są także pokoje o charakterze świetlicy. Mieszkańcy mają zapewnioną całodobową opiekę, ale nie mają ograniczeń w poruszaniu się – mogą swobodnie opuszczać ośrodek. Pracownicy ośrodka zastrzegali co prawda, że w zasadzie ich instytucja jest modelowa, i nie wszędzie w Niemczech warunki są tak dobre. Niemniej jednak wszyscy byliśmy pod wrażeniem, jak sprawnie przyjmowanie uchodźców przebiega w Niemczech – zarówno na poziomie lokalnym, jak i państwowym.
Co ty wiesz o uchodźcach?
Wizyta w ośrodku dla uchodźców nie czyni ze mnie eksperta w tej dziedzinie, ale dała mi poczucie, że wreszcie (i dopiero teraz) mam wystarczającą ilość informacji, żeby móc w ogóle zabierać głos w dyskusji na ten temat. Niewielu ludzi ma dostęp do takich miejsc, więc ich przeświadczenia dotyczące sprawy uchodźców są często wynikiem medialnych manipulacji i niedopowiedzeń. Spróbuję wytłumaczyć kilka kwestii, wokół których narosło już wiele mitów.
1. Uchodźca znaczy zamachowiec
Zagrożenie związane z terroryzmem jest głównym argumentem przeciwników przyjmowania uchodźców. Faktem jest, że za zamachami, które wstrząsnęły Europą w ostatnich latach, stoją islamscy ekstremiści. Zgodnie z informacjami służb ścigania, były przypadki, kiedy to terroryści dostawali się do Europy wraz z napływem uchodźców. Faktem jest też jednak, że zamachowcami stają się osoby, które w Europie się urodziły, wychowały, mają europejskie obywatelstwo.
Według mnie, o prawdziwym problemie związanym z zamachami w zasadzie się nie mówi. Problemem nie są uchodźcy, lecz fakt, że terrorystami zostają ludzie młodzi. Tak się jakoś porobiło, że ekstremistyczne ideologie i radykalne poglądy są bardzo atrakcyjne dla młodzieży. Nie dotyczy to tylko islamskiego ekstremizmu, ale też neofaszyzmu czy nacjonalizmu. Terroryści nie przyjdą do nas ze Wschodu. Oni już tu są – sami sobie ich wychowaliśmy, a raczej zaniedbaliśmy ich wychowanie.
2. Tak dla uchodźców, nie dla imigrantów ekonomicznych
W ośrodku w Würzburgu powiedziano nam, że w Niemczech nie ma rozróżnienia na uchodźców i imigrantów ekonomicznych. Status uchodźcy i prawo do azylu mają automatycznie Syryjczycy. Co do pozostałych – ciężko tak naprawdę określić, które państwa pochodzenia są niebezpieczne, gdzie przebiega granica zagrożenia. Nawet jeśli jakieś tereny nie są objęte działaniami wojennymi, to panuje tam straszna bieda i drastycznie niskie standardy życia.
Wyobraź sobie, że jesteś ojcem albo matką i patrzysz na swoje niedożywione, pozbawione perspektyw dzieci. Nie zabrałbyś / zabrałabyś ich w miejsce, gdzie mogą mieć lepszą przyszłość? Czy może zostałbyś / zostałabyś w swoim kraju, bo przecież żadne bomby nie spadają ci na głowę jak w Syrii, więc właściwie jaki masz problem? Łatwo jest potępiać tak zwanych imigrantów ekonomicznych, siedząc w ogrzewanym mieszkaniu z pełną lodówką. Zastanów się, czy kiedykolwiek byłeś głodny. I nie mam tu na myśli dyskomfortu, jaki odczuwasz, zanim dobrniesz do najbliższego McDonald’sa, ale długotrwały brak dostępu do jedzenia.
3. Uchodźcami są głównie młodzi mężczyźni
Rzeczywiście wśród uchodźców jest dużo młodych mężczyzn. W przypadku Syryjczyków dzieje się tak dlatego, że droga do Europy, a zwłaszcza przeprawa przez Morze Śródziemne, wiąże się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem i młodzi mężczyźni, jako najsilniejsi i najsprawniejsi fizycznie, mają największe szanse, żeby przeżyć. Kiedy dotrą do Europy i zostaną zarejestrowani jako uchodźcy, będą mogli legalnie ściągnąć do siebie swoje rodziny – bezpieczniejszą drogą lotniczą.
Jeżeli chodzi o tak zwanych imigrantów ekonomicznych, to bardzo często młodzi mężczyźni są wysyłani do krajów UE, żeby zarabiać pieniądze i zapewniać byt wielopokoleniowym rodzinom. Wiąże się to z ciężką pracą, często niskopłatną, w trudnych warunkach i poniżej kwalifikacji. Warto przypomnieć, że w przypadku Polaków emigrujących „za chlebem” na Wyspy Brytyjskie, też wyjeżdżali głównie mężczyźni i dopiero później ściągali (bądź nie) swoje rodziny.
4. Nikt nie pyta mieszkańców, czy chcą w okolicy uchodźców
Zanim ośrodek dla uchodźców w Würzburgu rozpoczął swoje działanie, prowadzono wielomiesięczne konsultacje z okolicznymi mieszkańcami. Ośrodek powstał w bardzo konserwatywnej dzielnicy, zamieszkałej głównie przez ludzi starszych, którzy teoretycznie powinni być niechętni przyjmowaniu uchodźców. A jednak mądra edukacja sprawiła, że oswoili się z tematem i bez problemu zaakceptowali działanie ośrodka w swoim sąsiedztwie.
Na uwagę zasługuje również to, że miasto Würzburg przeznacza na działanie ośrodka dla uchodźców 4 mln EUR rocznie. Relatywnie nie jest to wcale taka wielka kwota. Za przyznaniem tej dotacji głosowały w radzie miasta zarówno partie konserwatywne, jak i lewicowe czy liberalne. Wyobrażacie sobie taką zgodność na naszym polskim podwórku?
5. Uchodźcy i rodzimi mieszkańcy nie chcą się zintegrować
W ośrodku w Würzburgu organizowane są cykliczne spotkania przy kawie, na które zapraszani są okoliczni mieszkańcy i uchodźcy. Obie strony chętnie w nich uczestniczą i po obu stronach widać wolę, by się wzajemnie poznać, może nawet zaprzyjaźnić. Kolejną inicjatywą są wspólne, międzykulturowe potańcówki. I to naprawdę funkcjonuje! Byłam pod wrażeniem wyczucia, z jakim pracownicy ośrodka podejmują działania na rzecz integracji – nic na siłę, ale stopniowo i poprzez mądrą edukację.
Uchodźcy integrują się też między sobą, w ramach wspólnoty, którą tworzą w ośrodku. Błędnie postrzegamy imigrantów jako jednolitą masę, tymczasem są oni przedstawicielami całkowicie odmiennych kultur i grup etnicznych, często niepozbawionych wzajemnych uprzedzeń. W ośrodku Syryjczycy uczą się żyć z Afgańczykami, mimo że te dwie nacje stereotypowo nie są do siebie przyjaźnie nastawione. Efekty są zaskakująco pozytywne. Muzułmanie bardzo dobrze dogadują się też z chrześcijańskimi Ukraińcami z Doniecka.
Wyjdź ze swojego ogródka
Podsumowując ten pewnie najdłuższy w historii bloga wpis, nie jest niczym złym mieć wątpliwości czy się mylić. Złe jest uważanie swoich przekonań za prawdę objawioną, bezrefleksyjność, zamknięcie się na jakiekolwiek argumenty z zewnątrz i poczytywanie się za eksperta mimo braku dostatecznej wiedzy. Osobom, które twierdzą, że łodzie z uchodźcami należy odsyłać z powrotem, przypominam, że już raz w historii mieliśmy do czynienia z sytuacją, kiedy statki z uchodźcami nie były wpuszczane do portów. Mowa oczywiście o Żydach uciekających przed holocaustem. Trudno nie dostrzec tutaj analogii.
Proces wymieszania się kultur i narodowości właśnie się dzieje i nie uda się go zahamować, choćbyśmy nie wiem jak głośno krzyczeli „Polska dla Polaków” czy „Europa dla Europejczyków”. Konflikty zbrojne z całą pewnością nasilają to zjawisko, ale niezależnie od tego ludzie stają się coraz bardziej mobilni, za czym stoi niezwykła łatwość podróżowania i błyskawiczny przepływ informacji. Trudno winić ludzi, że chcą osiedlać się w krajach, gdzie warunki życia są lepsze. Czy my, Polacy nie postępujemy dokładnie tak samo? Mamy dwa wyjścia – albo będziemy uparcie negować rzeczywistość i skończymy jako nieprzystosowani frustraci albo zaakceptujemy sytuację i dostosujemy się do życia w wielokulturowym świecie. Może nawet wyjdzie nam to na dobre.
Większość z nas nie ma pojęcia, jak wygląda życie w regionach objętych wojną, głodem, chorobami, beznadzieją. Może warto przypomnieć sobie, że za granicami ogródka, na którym urządzamy sobie grilla, poza ścianami parawanu na zatłoczonej plaży, istnieje świat, w którym ludzie umierają zupełnie niepotrzebną i bezsensowną śmiercią. Może i nie mamy bezpośredniego wpływu na ratowanie ludzkich istnień np. w Aleppo, ale mamy wpływ na naszych polityków, którzy nie zrobią nic, co byłoby sprzeczne z nastrojami społecznymi, panującymi wśród ich potencjalnych wyborców. Na koniec zostawiam was ze zdaniem, które usłyszałam od Marka Arcimowicza, fotografa na planie Kobiety na krańcu świata Martyny Wojciechowskiej:
My nie mamy problemów, my mamy sprawy do załatwienia.