Stany Zjednoczone, lata 20. Czas prohibicji. Wiadomo, że jeśli się czegoś ludziom zakazuje, to nie przestają tego robić, tylko schodzą do podziemia. Wtedy właśnie powstało pojęcie tzw. speakeasy – kategorii barów serwujących zakazany alkohol, do których dostęp mieli tylko zaufani klienci. Aby załatwić sobie wstęp do speakeasy, trzeba było znać specjalne hasło lub zostać przez kogoś wprowadzonym. Naturalnie, wejście do speakeasy było zakamuflowane i tylko wybrańcy wiedzieli, gdzie się znajduje. Jazz, poczucie elitarności i świadomość, że robi się coś zakazanego – trzy składniki, które gwarantowały, że wieczory w speakeasy były najbardziej pożądanymi wydarzeniami towarzyskimi. Speakeasy zdecydowanie przeszły do legendy. Ale czy do historii? Podobno niektóre istnieją nadal, także poza USA. Ponieważ jednak z definicji mają pozostać ukryte, nie wiemy tego na pewno.
Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że lokale prowadzą szeroko zakrojoną reklamę, a informacje o nich są ogólnie i łatwo dostępne. Większości z nich wręcz zależy na tym, by trafiło do nich jak najwięcej osób. Jeśli jednak dostęp do pewnych lokali jest ograniczony, automatycznie stają się one bardziej atrakcyjne. W końcu stoliki trzeba rezerwować tylko w najlepszych restauracjach, a najdłuższe kolejki stoją tylko przed klubami z najlepszą muzyką. A im trudniej jest się gdzieś dostać, tym bardziej nam na tym zależy.
Z reguły jednak najbardziej pożądane miejsca nie ukrywają samego faktu swojego istnienia. Ze speakeasy rzecz się ma inaczej, bo są one celowo ukryte i nie tylko dostęp do nich, ale nawet samą wiedzę o ich istnieniu posiada tylko krąg najbardziej zaufanych osób. W miastach masowo odwiedzanych przez turystów jest pewna kategoria lokali, które nie są może speakeasy w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale zupełnie nie dbają o swój rozgłos i wyglądają tak niepozornie, że łatwo je przegapić. W rzeczywistości są to jednak najlepsze lokale w mieście. Cel jest prosty: ograniczenie dopływu do nich przypadkowych turystów. W ten sposób stali goście mają zapewniony spokój i mogą komfortowo spędzić czas.
W Mediolanie przykładem takiego lokalu jest kawiarnia Marchesi, mieszcząca się na piętrze Galerii Wiktora Emanuela II. Wejście do niej nie jest specjalnie ukryte, ale też nie jest w sposób wyraźny zaznaczone. Obie z Pauliną (moją przyjaciółką, z którą zwiedzałam Mediolan) miałyśmy problem, żeby je znaleźć, mimo iż wiedziałyśmy mniej więcej, w którym miejscu szukać. Wreszcie zauważyłam niewielki napis „Pasticceria Marchesi” wiszący nad… schodami we wnętrzu butiku Prady. Spojrzałyśmy na siebie i na trzymane w rękach dużych rozmiarów reklamówki z Zary i innej sieciówki: Pimkie. Po chwilowym wahaniu, zdecydowałyśmy się wejść. Przemknęłyśmy szybko w stronę schodów, starając się nie ściągać na siebie spojrzeń eleganckich sprzedawców Prady. Później żartowałyśmy, że wejść do butiku Prady z siatami z Zary to albo szczyt bezczelności, albo szczyt ekstrawagancji.
Pasticceria Marchesi działa w Gallerii Vittorio Emanuele od 1824 roku. Jest to miejsce raczej ekskluzywne. Utrzymane w zieleni historyczne wnętrze, kelnerzy w liberii i elegancka klientela – można się tam naprawdę poczuć luksusowo i elitarnie. Co ciekawe, ceny wcale nie są szokowe. Zestaw kawa + ciastko mieści się w przedziale 10 EUR. Do kawiarni prowadzi przepiękna klatka schodowa z zielonymi schodami (którą, jak się okazało, przegapiłyśmy – schody w butiku Prady to wejście alternatywne). Duże wrażenie robią też oszklone gabloty z wypiekami i słodyczami własnego wyrobu. Pasticceria Marchesi to alternatywny, baśniowy świat.
W pierwszej części Piratów z Karaibów bohaterowie starają się dopłynąć na Isla de Muerta – wyspę, na której piraci ukryli swój skarb, a której nie ma na żadnej mapie. O Isla de Muerta mówiono: „znajdzie tę wyspę tylko ten, kto wie, gdzie leży”. Taka też jest Pasticceria Marchesi – znajdzie ją tylko ten, kto wie, gdzie się znajduje. Ale kiedy już ją znajdzie, czekają na niego najprawdziwsze skarby.
Pozostałe wpisy o Mediolanie możecie przeczytać tutaj.