Z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości miałam w planach napisać dla was mądry wpis o nowoczesnym patriotyzmie. Ale ostatecznie wszystko sprowadza się do tego, by pracować, płacić podatki, chodzić na wybory i nie robić obciachu za granicą. Zamiast tego przedstawiam wam relację z moich poczynań w Weekend Niepodległości.
Samotna kobieta w klubie – studium przypadku
Mój weekend został zdeterminowany przez przyjazd do Poznania grupy niemieckiej młodzieży ze stowarzyszenia Młodych Europejskich Federalistów, z którym współpracuje założone przeze mnie i moich znajomych stowarzyszenie Europa. Unia. Polska. Generalnie zależy nam na tym, by UE się nie rozpadła. Jak kto chce, może nas więc uznać za ukrytą opcję niemiecką lub oikofobów.
Jednym z punktów programu była impreza w Słodowni. Rzadko chodzę do klubów i miała być to moja pierwsza wizyta w tej jaskini poznańskich bon vivantów i utracjuszy. W dodatku, w wyniku pewnego nieporozumienia, znalazłam się w klubie pół godziny przed resztą grupy. Jako osoba dalece nieprzystosowana społecznie, nie wiedziałam nawet, że godzina 22.00 to jak na Słodownię jest wcześnie i zabawa dopiero się rozkręca.
Co robi samotna kobieta w klubie, gdzie czyha na nią zło wszelakie? Chowa się za kolumną w głębi sali, starając się być niewidoczna jak Aragorn w tej scenie, w której pierwszy raz pojawia się w LOTR. Mój tata obawiał się, że, będąc sama w klubie, mogę sprawiać wrażenie osoby „żądnej przygód”. Cóż, jakby nie było, jestem osobą żadną przygód, choć niekoniecznie w takim sensie. Udało mi się jednak dotrwać do przyjścia mojej grupy, nie będąc wystawioną na żadne pokusy cielesne, ani nikogo na nie nie wystawiając.
Czy świetnie się bawiłam? Tak. Czy mimo wszystko wolałabym zaszyć się w domku i oglądać „Tudorów”? Tak. Osoby, które chciałyby mi służyć dobrą radą, pewnie powiedziałyby, że to rozumowanie jest błędne. Powinnam wyjść do ludzi, jako że mam większe szanse znaleźć męża w klubie niż w osobie Henryka VIII, w dodatku serialowego. Cóż, za Henryka i tak bym nie wyszła – nawet gdybym mogła – bo jestem bardzo przywiązana do swojej głowy. Niemniej jednak zwierzęciem klubowym raczej nie zostanę. No chyba że dopiero wtedy, gdy dopadnie mnie kryzys wieku średniego.
Rogale świętomarcińskie najwyższym dobrem narodu
W sobotę miałam wolne aż do kolacji w restauracji z kuchnią meksykańską, gdzie pełniłam rolę opiekunki moich niemieckich dzieci z dworca ZOO. Kelner zrozumiał moją rolę chyba zbyt dosłownie, bo w pewnym momencie zapytał mnie, czy moi podopieczni mogą zamawiać alkohol. Zrzucam to na karb jego nierozgarnięcia, a nie tego, że przy osiemnasto-dziewiętnastolatkach wyglądałam po prostu staro.
Po kolacji w planach była jeszcze impreza w klubie, w którym podobno można bawić się w stylu polskiego wesela. Moi Niemcy zdecydowali jednak, że chcieliby iść prosto do hostelu. Z jednej strony uznałam to za dar od losu (bo na serio nie chciało mi się iść). Z drugiej jednak – wydawało mi się to dziwne. Czy niemieccy studenci naprawdę są tacy rozsądni i porządni? Czy aż tak bardzo różnią się od studentów polskich? Zagadka rozwiązała się, gdy moje niemieckie dzieci oświadczyły mi, że w drodze do hostelu chcą jeszcze kupić alkohol. Więc tak na dobrą sprawę mogę już ich zostawić, bo poradzą sobie sami. Jak widać, mimo dzielących nas różnic, Polacy i Niemcy mają jednak ze sobą wiele wspólnego.
Następnego dnia nie dane mi było się wyspać, jako że zostałam oddelegowana do uczestnictwa w zorganizowanym dla Niemców zwiedzaniu Poznania. Uznaję to jednak za cenne doświadczenie, bo nieczęsto ma się przecież okazję zwiedzać swoje własne miasto z profesjonalnym przewodnikiem. Oszukuję się też, że przez te kilka godzin marszu straciłam tyle kalorii, że zjedzone rogale nie odbiją się niekorzystnie na mojej sylwetce.
Rogale świętomarcińskie są wystarczającym powodem by zamieszkać w Poznaniu. Oczywiście takich powodów jest o wiele, wiele więcej. Ale rogali może nam zazdrościć cała reszta Polski. Radość z rocznicy odzyskania niepodległości to dla poznaniaków jedno, a konieczność zaopatrzenia się w jak najlepszej jakości rogale to drugie. W ten jeden dzień w roku poznaniaków ogarnia rogalowa obsesja. Każdy chce dostać te najlepsze i najświeższe, co skutkuje przypominającymi dawne czasy kolejkami do najpopularniejszych cukierni. Trwa prawdziwa walka, by załapać się na kolejną wypiekaną transzę. Wszystko w obawie, że rogali zabraknie i nie tylko dzień św. Marcina, ale i niepodległość będzie nieważna.
Swoją drogą, zastanawialiście się kiedyś, dlaczego słynna rezydencja w okolicach Poznania to pałac w ROGALinie?