Gdyby tylko można byłoby się teleportować… Podróż do wyznaczonego celu byłaby o wiele łatwiejsza, tańsza i przyjazna środowisku. W odróżnieniu od czarodziejów, mugole stoją jednak przed wyborem optymalnego środka transportu, by dotrzeć w miejsce przeznaczenia. Żaden nie jest pozbawiony wad, a na ostateczną decyzję ma wpływ wiele czynników. Większość moich podróży do Włoch odbyłam samochodem. Tak też było i w przypadku moich tegorocznych głównych wakacji, z których wróciłam całkiem niedawno. Pomijając wszelkie oczywiste niedogodności, jazda autkiem do Italii ma sporo elementów, które lubię, a nawet stały się już dla mnie pewnego rodzaju rytuałami. W dzisiejszym wpisie, którym inauguruję cykl poświęcony mojemu wyjazdowi, dzielę się z Wami garścią przemyśleń na ten temat.
Nie chcę zaczynać od narzekania, ale mam wrażenie, że kiedyś jazda samochodem do Włoch była mniej uciążliwa. Trasę, liczącą sobie ok. 1500 km pokonywaliśmy na dwa razy, a jeszcze byliśmy w stanie zwiedzić po drodze np. Weronę albo Mediolan. Dzisiaj podobną odległość dzielimy na trzy odcinki, a i tak na miejsce noclegu docieramy pod wieczór. Wydaje mi się, że samochodów, korków i robót na drogach jest więcej niż przed kilku, kilkunastu laty. Fanatykami w kwestii remontowania autostrad są Niemcy. Pomijam tutaj kwestię zasadności takich napraw, bo zwyczajnie nie czuję się na siłach, by to oceniać. Jednak ich natężenie, częstotliwość i… hm… oprawa artystyczna nasuwają przypuszczenie, że remonty autostrad to niemieckie hobby. Przyznać trzeba jednak, że u naszych sąsiadów roboty drogowe są zawsze dobrze oznakowane. Opatrzone są tablicą z datą planowanego zakończenia prac i hasłem: „Wir bauen für Sie”, czyli „Budujemy dla Państwa”. A jeśli pas drogowy jest zajęty na dłuższym odcinku, to rozstawione są przy nim tablice z buźkami i informacją, ile jeszcze kilometrów robót przed nami. W miarę jak zbliżamy się do końca, buźki ze smutnych zmieniają się w uśmiechnięte, a ostatniej – tej najbardziej radosnej – towarzyszy hasło „geschafft!” („udało się!”).
W ogóle niemieckie autostrady są oznakowane tak dobrze, że spokojnie można obyć się bez nawigacji. Poza tym jednak są okropnie nudne. Na odcinku Hof – Monachium krajobraz jest tak monotonny, że z nudów zdarza mi się pożreć całą paczkę Haribo na raz. Haribo kupuje się oczywiście na jednym z Rasthofów. Starałam się znaleźć polski odpowiednik tego słowa, ale nie przychodzi mi do głowy żaden rozsądny ekwiwalent. Miejsce obsługi podróżnych nie oddaje istoty Rasthofu, a zajazd brzmi z kolei zbyt przestarzale. Oprócz stacji benzynowej, na Rasthofach zwykle znajduje się też restauracja i sklep. Zdarzają się prawdziwe kombinaty tych przybytków, dorównujące wielkością foodcourtom w galeriach handlowych i wcale nie tak małym supermarketom. Po latach mentalnej walki z moją rodziną o niezabieranie z sobą baterii bułek i kabanosów, coraz częściej udaje mi się zjeść i wypić kawkę w takich miejscach. To zawsze było moim marzeniem w czasach pierwszych wycieczek autokarowych, gdy w Polsce nie było nawet jeszcze Stop Cafe na Orlenie, a niemieckie Rasthofy wydawały mi się krainą z bajki. Trochę mi to zostało, pomimo świadomości, że własne kanapki byłyby dziś zapewne w lepszym tonie. No cóż… nikt nie jest idealny.
Na takich Rasthofach obowiązkowo trzeba też skorzystać z toalety, bo „nie wiadomo, kiedy znowu staniemy”. Zazwyczaj obowiązuje w nich taki system: wrzucasz do automatu 50 eurocentów, przechodzisz przez bramkę, a jednocześnie odbierasz bon, który możesz potem wykorzystać w restauracji lub sklepie, na przykład na zakup wspomnianego Haribo. Być może dzięki tej niewielkiej opłacie, w rasthofowych toaletach z dużym prawdopodobieństwem można zrobić siusiu w nieurągających ludzkiej godności warunkach. Niektóre mają nawet automatyczne czyszczenie deski – mała rzecz, a cieszy! Dla równowagi muszę przyznać, że moje ulubione publiczne toalety są na Orlenie. Nie dość, że zwykle są czyste i darmowe, to jeszcze wyposażone w piankowe mydło o zapachu bananowym. Stanowi to dla mnie pewne pocieszenie, że choć część budżetu tej firmy jest wydawana w sensowny sposób. Oczywiście poza tymi chlubnymi przykładami, istnieją też toaletowe koszmarki. Abstrahując od kwestii estetyczno-higienicznych, poważnym problemem w takich miejscach jest: a) brak haczyka do powieszenia torebki b) drzwi otwierane do środka, przez co nie można wyjść z kabiny bez dokonywania akrobatycznych ewolucji. Mając na względzie konieczność korzystania z publicznych toalet, trzeba też przemyśleć strój na podróż. Niewskazane są w szczególności długie spodnie z szeroką nogawką (nawet podwinięte potrafią się zsuwać). Uwierzcie mi, ta rada może kiedyś uratować Wam życie.
Najlepsze noclegi „po trasie” to te w małych rodzinnych pensjonatach. Nierzadko są one zarządzane przez tę samą rodzinę od pokoleń, a zdarza się, że ich historia sięga zamierzchłych czasów. Na przykład Gasthof Reichsadler – czyli „orzeł Rzeszy” :D – w Höchstädt po raz pierwszy pojawia się w dokumentach w 1500 roku. Był gospodą należącą do tutejszego zamku. Po zamku nie ma już śladu, a Reichsadler (oczywiście po licznych przebudowach) stoi nadal i ma się dobrze. Pokoje w takich hotelikach nie mają nowoczesnego wyposażenia, ale panuje w nich wręcz ekstremalna czystość. Wcale nie pozbawia ich to jednak przytulności, a spanie w świeżo wykrochmalonej pościeli – która jest standardem w takich miejscach – stanowi jedną z największych podróżniczych przyjemności. W restauracjach należących do pensjonatów toczy się życie towarzyskie lokalnej społeczności. Potrawy w nich serwowane są obfite i dość kaloryczne, ale i bardzo krzepiące po długiej podróży. Niech Was jednak nie zwiedzie niepozorne położenie i rustykalny wygląd. Zdarzają się wśród nich prawdziwe perełki gastronomii. Gasthaus Hummel w Duggendorfie, oprócz „zwykłej” restauracji, prowadzi Gourmet Stube (coś jakby „izbę łasucha”), która została wyróżniona gwiazdką Michelin.
Kilka zdań tego wpisu należy się także śniadankom. Dawniej bardzo popularne były śniadania w formie szwedzkiego bufetu i wiele hoteli nadal je stosuje. Natomiast po pandemii sporo pensjonatów pozostało przy śniadaniach kontynentalnych, ale takich na bogato. Z całą pewnością pozwala to ograniczyć marnowanie jedzenia, a jeśli czegoś nam brakuje, zawsze można poprosić o uzupełnienie miłą panią z obsługi. Może to być jednak mało komfortowe dla introwertyków albo dla osób, które zjadłyby trzy razy więcej niż im przydzielono. Co zatem składa się na takie śniadanko? W strefie kulturowej niemiecko-tyrolskiej podstawą są pyszne, świeże bułeczki. Do tego wędliny, ser w plasterkach, schłodzone masło, konfitury, porcjowana Nutella, dzbanek kawy, soczek pomarańczowy i jogurt. Z kolei typowe włoskie śniadanie serwuje się na słodko, w niektórych przypadkach na słodko aż do przesady. Oznacza to, że oczekuje się od nas zjedzenia na śniadanie tego, co zwykle je się na deser, na przykład placka. Mi to akurat odpowiada, bo w sezonie na placek drożdżowy z rabarbarem sama stosuję taki system w domu, ale osoby, które lubią rano wrzucić sobie na ruszt jakiś konkrecik, mogą czuć pewien niedosyt.
Najbardziej spektakularnym etapem podróży do Italii jest przejazd przez przełęcz Brenner / Brennero na granicy austriacko-włoskiej, która jest bramą do świata Południa. Przerzucona między górami estakada prowadzi nas w rejony, w których bory jodłowe są zastępowane przez sady jabłoniowe, a te z kolei przez plantacje oliwek. W odróżnieniu od niemieckiego odcinka, przejazd przez Brennerautobahn i dalej drogą prowadzącą przez Bolzano i Trydent jest bardzo interesujący. To właściwie niekończący się pokaz zamków, kościołów i miasteczek, porozrzucanych na zboczach Alp. W tym roku skręciliśmy w stronę Mediolanu i Genui. Autostrada w pasie nadmorskim, prowadząca w kierunku Francji, nosi nazwę Autostrada dei Fiori, czyli autostrada kwiatów i faktycznie, miejscami rosną przy niej kwitnące oleandry. Ta trasa składa się w zasadzie wyłącznie z tuneli i estakad. Z tych ostatnich roztaczają się przepiękne widoki na Morze Liguryjskie.
Po przyjeździe do Porto Maurizio czeka nas jeszcze jedno zadanie zanim na dobre rozpoczniemy wakacje: znalezienie miejsca parkingowego. W tym starym miasteczku, które nie zmieniło się wiele od średniowiecza, graniczy to z cudem. Jedyny sensowny parking to ten na Piazza del Duomo, przed katedrą i komendą policji. Zazwyczaj jest pełny i trzeba się przyczaić w oczekiwaniu na zwolnienie miejsca. Kiedy wreszcie uda nam się zaparkować, to nasz samochód nie rusza się już stamtąd do końca wakacji. Gdyby nie linia kolejowa (która i tak nie na wiele się zdaje, choć o tym opowiem Wam w kolejnym wpisie), to bylibyśmy uwięzieni w miasteczku. Jest to jednak całkiem miłe więzienie i na dobrą sprawę wcale nie mamy ochoty z niego uciekać. Porto Maurizio to jedyne znane mi miejsce we Włoszech, w którym nie czuję się jak turystka, lecz jak członkini lokalnej społeczności – z całym dobrodziejstwem inwentarza. I jest to lepsze uczucie niż jakiekolwiek turystyczne wrażenia.