Administracyjne granice państw to rzecz szalenie umowna i rzadko odzwierciedlająca rzeczywisty stan rzeczy. Narody i kultury nie są od siebie oddzielone wyraźnym konturem, lecz przenikają się raczej efektownym ombre. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że północna Italia – krainy takie, jak Trentino i Tyrol Południowy – zdają się bardziej pasować do Austrii, południowych Niemiec i Szwajcarii, niż do reszty Włoch? Zostawiliśmy już za sobą Toskanię i teraz wkraczamy w obszar tyrolskich domów z drewnianymi balkonami, zamków jak z baśni braci Grimm i soczyście zielonych sadów owocowych. Droga mija szybko i wczesnym popołudniem docieramy do Trydentu, pierwszego przystanku w drodze do domu. Nasz pensjonat nazywa się Agritur Val d’Adige i jest miejscem ze wspaniałym widokiem na góry i jeszcze wspanialszym ogrodem. Rosną w nim dorodne, kwitnące hortensje i obsypane owocami drzewka morelowe.
Trydent kojarzył mi się dotąd przede wszystkim z soborem trydenckim, który odbył w latach 1545 – 1563 i był odpowiedzią Kościoła katolickiego na reformację. Zgromadzenia soborowe miały miejsce częściowo w katedrze San Vigilio. Akurat na czas mojej wizyty przypada dzień patrona miasta, świętego Wigiliusza (vel Wirgiliusza) i odbywa się tu odpust. Wieczorna msza nie cieszy się wprawdzie dużym zainteresowaniem wiernych, ale za to ulice miasta są pełne bawiących się ludzi. Odbywają się występy orkiestr dętych i ulicznych zespołów, sprzedaje się watę cukrową i balony na hel, a dzieci mogą wyszaleć się za wszystkie czasy na dmuchanych zamkach. Wszyscy są uśmiechnięci i przyjaźnie nastawieni, a przynajmniej takimi zdają się być w moich oczach. Na spacer po mieście zabieram porcję lodów kupionych w lodziarni przy katedrze: tęczowych – z okazji miesiąca równości i cytrynowych – odpowiednio kwaśnych, najlepszych, jakie jadłam podczas tych wakacji.
Nie wiem, czy też tak macie, ale żyjąc w obecnych czasach łatwo popaść w poczucie przytłoczenia rzeczywistością. Wystarczy jeden program informacyjny, by pod wpływem doniesień o wojnach, katastrofach ekologicznych i powszechnej agresji pogrążyć się w beznadziei i braku wiary w ludzkość. Wakacje z definicji powinny być odskocznią od tej ponurej rzeczywistości. Nie chodzi tu rzecz jasna o ignorowanie problemów, ale o zadbanie o własne zdrowie psychiczne. Bywa jednak i tak, że na urlopie wpadamy z deszczu pod rynnę. Dlatego jestem wdzięczna losowi, że rzucił mnie do Trydentu. Jest to moje największe pozytywne zaskoczenie tej podróży. Miasto tak przyjazne i sympatyczne, że aż chciałoby się tu zostać dłużej. Czeka mnie jednak powrót do pracy, więc obiecuję sobie, że jeszcze kiedyś tu wrócę, żeby znowu poczuć to idealne połączenie niemieckiego porządeczku z włoskim luzikiem.