Albert Einstein zdefiniował szaleństwo jako powtarzanie wciąż tych samych czynności i oczekiwanie innych rezultatów. Tym właśnie jest każde moje wyjście na górski szlak: szaleństwem. Moje (skromne, ale jednak) doświadczenie w tym zakresie niczego mnie nie nauczyło. Gdybym potrafiła wyciągnąć wnioski z wędrówki przez Bärenschützklamm i wspinaczki do lodowca Steingletscher, wiedziałabym, że gdy piszą „szlak nie jest wymagający”, zapomniają dodać „dla tych, którzy wcześniej zdobyli Koronę Ziemi”. A gdy mówią „można tam wejść w samych klapkach”, należy nie tylko zaopatrzyć się w porządne buty trekkingowe, ale przydałoby się jeszcze mieć w plecaku zestaw lin i czekanów. Zamiast tego, za każdym razem łudzę się, że mogę zaufać oficjalnym informacjom o stopniu trudności szlaku. A potem, walcząc o przetrwanie, przyrzekam sobie, że nigdy więcej. Tylko po to, by, gdy znów nadarzy się okazja, dać się złapać w te same sidła.
Preikestolen z Nordtrip
O Nordtrip dowiedziałam się z bloga Wojażer, którego jestem wierną czytelniczką. Szukając pomysłu na tegoroczny wyjazd wakacyjny, napisałam do nich, nie licząc za bardzo, że znajdzie się dla mnie jeszcze wolny termin. Termin się jednak znalazł i zostało postanowione: jadę do Norwegii. W podróż zabrałam ze sobą moją mamę. To miała być moja pierwsza wizyta w tym kraju i pierwsza wycieczka do Skandynawii w ogóle. A ponieważ od jakiegoś czasu mam małą obsesję na punkcie wszystkiego, co skandynawskie (z Aleksandrem Skarsgardem na czele), ogromnie się cieszyłam na ten nowy rozdział moich podróży.
Jednym z punktów programu, opracowanego przez Agnieszkę i Wiktora z Nordtrip jest wejście na Preikestolen. Preikestolen – po polsku „ambona” – to klif wyrastający na wysokość 604 m nad Lysefjorden, jednym z najpiękniejszych fiordów Norwegii. O ile można w ogóle mówić o jakiejkolwiek stopniowalności piękna w kraju, w którym zjawiskowe jest dosłownie wszystko. O oryginalności Preikestolen przesądza płaski wierzchołek o wymiarach 25 x 25 m. Miejsce jest bardzo fotogeniczne, choć dzisiaj należałoby raczej powiedzieć „instagramowalne”. Wielu turystów dociera na Preikestolen po charakterystyczne zdjęcie, na którym siedzą na krawędzi klifu ze zwieszonymi nad fiordem nogami. Wyczyn z kategorii rzeczy, których nie zrobiłabym nawet za milion dolarów.
Jak przygotować się do trekkingu na Preikestolen
Preikestolen to jedna z największych atrakcji Norwegii, co ma odbicie w liczbie turystów, odwiedzających to miejsce. W sezonie do wejścia na wierzchołek klifu ustawia się spora kolejka. Także poza ścisłym sezonem musimy się liczyć z tłokiem na szlaku. Należy to uwzględnić, wybierając czas wyruszenia w drogę. Patentem Nordtrip jest rozpoczęcie wejścia po południu, tak, by dotrzeć na już opustoszały wierzchołek. Ten plan uratował nas zresztą przed pobudką o nieludzkiej porze, jako że naszą bazę noclegową dzieliło od Preikestolen kilka godzin jazdy. Pomysł jest więc bardzo dobry, ale wymaga takiego obliczenia czasu wędrówki, by bezpiecznie zejść na dół przed zapadnięciem zmroku. Na wszelki wypadek, miałam ze sobą mój zestaw przetrwania, a w nim latarkę. Szczęśliwie, nie musiałam jej użyć. Podobnie jak gwizdka, przy pomocy którego mogłabym wzywać pomoc jak Kate Winslet w tej scenie z Titanica.
Musiałam natomiast użyć peleryny przeciwdeszczowej. Tego dnia pogoda na Preikestolen miała być względnie dobra, ale wiadomo – góry i morze rządzą się własnymi prawami. A w przypadku fiordów mamy w zasadzie do czynienia z jednym i drugim. I to się potwierdziło – pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Od ulewnego deszczu do grzejącego słońca i z powrotem. Na parkingu pod Preikestolen powitała nas jednak rzęsista ulewa. Padało tak mocno, że musieliśmy opóźnić wymarsz o pół godziny. W międzyczasie zaopatrzyliśmy się w centrum turystycznym w porządne poncza przeciwdeszczowe z napisem „Norway”. Oczywiście od tamtego czasu nie nazywam tego przedmiotu inaczej, jak właśnie „norłej”.
Stopień trudności trekkingu na Preikestolen
Z wciąż ociekającymi deszczem norłejami, przyczepionymi do plecaków, wyruszyliśmy na szlak. I tutaj powinno nastąpić ogłoszenie prawdy o stopniu trudności trekkingu na Preikestolen. Ale jak to z prawdami – każdy ma własną. Dla większości wejście na Preikestolen to bułka z masłem. Bo przecież bez problemu wchodzą na klif dzieci, staruszkowie o lasce, kobiety w ciąży i (widziałam na własne oczy!) Azjatka w szerokiej spódnicy, butach oksfordkach i z rozłożoną parasolką w ręku. Mam jednak cichą nadzieję, że gdzieś na świecie istnieją podobni do mnie, przesadnie ostrożni miłośnicy poczucia bezpieczeństwa i kontestatorzy ryzyka, którzy zrozumieją, a może nawet podzielą moją opinię, że szlak na Preikestolen jest wymagający, a wejście trudne, zwłaszcza podczas deszczu, gdy kamienie są śliskie.
Na Preikestolen idzie się około dwie godziny w jedną stronę. Warto jednak zostawić sobie godzinkę lub dwie w zapasie. Droga jest bardzo zróżnicowana. Ma fragmenty bardzo strome i zupełnie płaskie, miejscami idzie się po skałach i kamieniach, a miejscami drewnianym chodnikiem przez bagna. Podobno szlak remontowali prawdziwi szerpowie z Nepalu. Widocznie postawili sobie za punkt honoru, by jak najbardziej upodobnić trasę do tych w Himalajach, bo nie zostawili tyrystom wielu ułatwień i zabezpieczeń. Jest to zresztą w pełni zgodne z (jakże słusznym) norweskim podejściem, by nie ingerować w przyrodę i nie psuć krajobrazu barierkami i łańcuchami. Norwegowie wierzą w nasz rozsądek i trzeźwą ocenę własnych możliwości.
Bezpieczeństwo na Preikestolen
Również na samej Ambonie nie ma żadnej barierki, zabezpieczającej przed upadkiem w kilkusetmetrową przepaść, schodzącą pionowo do Lysefjorden. Aby ocalić życie na Preikestolen, wystarczy nie zbliżać się zanadto do krawędzi klifu. Jeżeli zdarzy się wypadek, to w wyniku naruszenia podstawowych zasad bezpieczeństwa. Nie tak dawno głośno było o przypadku chłopaka, którego podmuch wiatru zdmuchnął z Preikestolen, gdy ten podskoczył do zdjęcia. Nie sama płyta Ambony jest jednak najstraszniejsza. Prawdziwie przerażający jest wąski przesmyk skalny, po którym trzeba przejść, by dostać się na Preikestolen, mając po jednej stronie skałę, a po drugiej przepaść Lysefjorden.
Ten przesmyk okazał się dla mnie przeszkodą nie do pokonania w drodze na klif. I to pomimo tego, że byłam już bardzo blisko celu. Przechodząc tamtędy, ryzykowałabym jednak nie tylko swoim bezpieczeństwem, ale i bezpieczeństwem mojej mamy. Statystyka była wprawdzie po naszej stronie, bo z mijających nas ludzi nikt jakoś nie stoczył się do fiordu. Nawet Azjatka z parasolką. Ale ja nie wierzę w statystykę, wierzę w prawo Murphy’ego i lubię zostawiać sobie spory margines ostrożności.
Góry uczą pokory
W górach zawsze trzeba mierzyć siły na zamiary, sugerować się tylko własnymi możliwościami, a nie tym, co potrafią inni. O uznaniu nas za bohaterów lub za głupców decyduje jedynie to, czy przeżyjemy. Przeżycie zależy natomiast od szczęścia, któremu można pomóc, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka. Jest to szczególnie ważne w kontekście wszystkich tych upadków z wysokości, czy to podczas robienia sobie selfie, czy w wyniku innych niefrasobliwości. Nie jest wstydem zrezygnować, nawet o krok od celu, gdy nie czujemy się na siłach, by do niego dotrzeć. Również mentalnie. Wstydem jest stracić życie w zupełnie bezsensowny i możliwy do uniknięcia sposób. Nawet profesjonalni wspinacze potrafią sobie odpuścić próbę wejścia na szczyt, choćby z tak błahego powodu, jak gorsze samopoczucie. Przykładem niech będzie Alex Honnold z filmu Free solo, o którym pisałam tutaj.
Nie chcę zabrzmieć w stylu „nie liczy się zwycięstwo, tylko sam udział”, ale trekking na Preikestolen dostarczył mi dużo przyjemności, pomimo że na samym klifie nie stanęłam. Był wyzwaniem, przygodą i zdrowym wysiłkiem, a podziwianie tęczy nad Lysefjorden niezapomnianym przeżyciem. Dzięki Agnieszce, która sprowadziła nas bezpiecznie na dół przed zapadnięciem zmroku, wkrótce pewnie znów wrócę na górski szlak. Wrócę, bo nie mam wątpliwości, że doświadczenie z trekkingu na Preikestolen znów niczego mnie nie nauczy ;)
Organizatorem mojej wycieczki był niezawodny Nordtrip, o którym jeszcze nie raz usłyszycie na blogu.
Pozostałe wpisy z Norwegii możecie przeczytać tutaj.