No i jest nowy rok 2018! Niby to tylko zmiana daty i tak właściwie nie zdarza się nic, co czyniłoby koniec starego i początek nowego roku zdarzeniem przełomowym, ale oddziaływanie psychologiczne przejścia w nowy rok jest znaczące. Z wybiciem północy stajemy się nagle (rocznikowo) o rok starsi, a to skłania do bilansów, podsumowań i refleksji, czy na pewno nasz sposób na życie jest tym właściwym.
Bo przecież o to w życiu chodzi, prawda? Żeby znaleźć na nie dobry sposób. Czasami wydaje mi się, że jestem już całkiem blisko, żeby to rozgryźć, a czasami (zazwyczaj jest to właśnie końcówka roku), mam wrażenie, że życie po prostu przecieka mi przez palce, a ja znajduję się na jakiejś równi pochyłej. Kilka lat temu zwiedzałam twierdzę Königstein w Niemczech. Do fortyfikacji należy budynek magazynu z rampą do spuszczania beczek. Kamienna pochylnia niknie w mroku, daleko od malejącego źródła światła. Niekiedy wydaje mi się, jakbym powoli zsuwała się w tą czeluść, nie mając sił, by wyczołgać się na powierzchnię. W końcu jednak się na tą powierzchnię wygrzebuję, bo mało rzeczy wychodzi mi w życiu tak dobrze, jak niepoddawanie się.
Jak wiecie, w październiku spędziłam dwa tygodnie w Szwajcarii. Któregoś dnia znajomy zabrał mnie w odwiedziny do cudownej polsko-hinduskiej rodziny. Z chęcią przyjęłam propozycję, by wybrać się na wycieczkę rowerową wzdłuż pobliskiego jeziora Greifensee z dwoma chłopakami – synem znajomego i synem gospodarzy. Zanim narobicie sobie nadziei na wątek romantyczny, dodam, że jeden miał dziesięć lat, a drugi był niewiele starszy. Zabrałam ze sobą aparat, bo pan domu – pasjonat fotografii – podpowiedział mi, że brzegi Greifensee są idealną miejscówką do robienia zdjęć.
Rower, który mi przydzielono, miał jednak charakter bardziej szosowy, a droga prowadząca wzdłuż jeziora i dalej do miejscowości Maur była albo drogą polną albo wznosiła się i opadała, szykując dla mnie wciąż nowe strome podjazdy pod górę albo szaleńczy pęd w dół. W ten sposób zawsze zostawałam daleko w tyle za moimi młodocianymi, wyposażonymi w „górale” przewodnikami, chociaż pedałowałam z najwyższym wysiłkiem.
Właśnie podjeżdżałam pod jedną z niezliczonych gór, kolebiąc się na boki i przeklinając pod nosem, jakby to miało cokolwiek pomóc. Nagle ze zdziwieniem zorientowałam się, że jedzie mi się dużo lżej, chociaż droga wciąż się wznosiła. Szukając wytłumaczenia tego przeczącego prawom fizyki zjawiska, rozejrzałam się wokoło i zobaczyłam tuż za mną kolarza, który podczepił się pod mój rower i po prostu go pchał z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami. Zmieszana, wymamrotałam niezdarne podziękowanie i pomachałam mu na pożegnanie, gdy wreszcie minął mnie i pomknął w swoją stronę.
Nie wierzę w przeznaczenie ani żadne formy determinizmu. Uważam, że każdy jest wyłącznie odpowiedzialny za własne życie i dlatego warto być niezależnym, liczyć tylko na siebie. Nie wykluczam jednak istnienia szczęśliwych zbiegów okoliczności, które czynią życie łatwiejszym. I mnóstwa takich zbiegów okoliczności życzę wam w 2018 roku. Niech się zdarzają zwłaszcza wtedy, gdy mamy nieco pod górkę.
A oto zdjęcia, które zrobiłam podczas objazdu Greifensee. Są to moje ulubione fotografie z całego pobytu w Szwajcarii. Mówi się, że ten kraj jest poszkodowany brakiem dostępu do morza. Szwajcarom jednak wody nie brakuje. Nikt, kto widział na własne oczy helweckie jeziora nie może twierdzić, że Szwajcaria jest poszkodowana w czymkolwiek.