Po zgłębianiu trudnego tematu polsko-niemieckiej historii w ostatnim wpisie przyda nam się trochę rozrywki. W tym celu udajemy się do Rewy, która z pewnością zasługuje na miano rozrywkowej, wyluzowanej miejscowości nadmorskiej. Rewa ma bardzo surferski klimat – taki, o którym można by myśleć, że znajdziemy go tylko w Kalifornii albo w Australii, ale nie nad Bałtykiem. A jednak, surfing i różne jego odmiany na wodach Morza Bałtyckiego jest faktem i o tym również dziś Wam opowiem.
Rewa, jak wiele obecnych miejscowości wypoczynkowych, zaczynała jako mała rybacka wioska. Jej nazwa jest znaczeniowo tożsama z podwodnym wałem, powstałym przez akumulację piasku, nanoszonego przez prądy morskie. I faktycznie, taki piaszczysty wał rozpoczyna się na wysokości Rewy tak zwanym Cyplem Rewskim i biegnie do Półwyspu Helskiego. To właśnie tamtędy przechodzi Marsz Śledzia. Jego uczestnicy pieszo pokonują trasę z Kuźnicy na Półwyspie Helskim do Rewy, idąc mielizną po wodach Zatoki Puckiej. Marsz Śledzia wydaje się fajną inicjatywą, ale budzi pewne zastrzeżenia ekologów, którzy przekonują, że stanowi nadmierną ingerencję człowieka w naturalne środowisko fok i morskich ptaków.
Co przychodzi Wam do głowy na hasło „surfing”? Założę się, że obrazy rajskiej plaży, gdzieś nad oceanem i opalonych ludzi w wypłowiałych od słońca ubraniach. Bałtyk raczej nie kojarzy się z tym sportem, a przynajmniej nie w oczywisty sposób. Osoby zainteresowane tematem dobrze wiedzą jednak, że na Zatoce Puckiej występują świetne warunki do uprawiania windsurfingu i kitesurfingu, czyli tych sportów, w których deska ślizga się po falach, napędzana siłą wiatru. Nad Zatoką Pucką na ogół silnie wieje, ale jej geologiczne ukształtowanie sprawia, że nie ma tam dużych fal – idealne warunki, by porządnie rozpędzić się na desce. Rewa jest prawdopodobnie głównym ośrodkiem kitesurfingu w Polsce. Oprócz żółtodziobów, stawiających pierwsze kroki pod okiem instruktora, znajdziemy tu też starych kitesurfingowych wyjadaczy, wykonujących na desce szalone ewolucje, na przykład przeskakujących nad Cyplem Rewskim.
Odkąd kilka lat temu trafiłam na festiwal filmów surferskich, bardzo wkręciłam się w temat. Oczywiście tylko w teorii. Jeśli chodzi o surfing, w zupełności wystarczy mi rola obserwatora. Ciekawiło mnie, czy także w Polsce można uprawiać surfing w jego klasycznej formie, bez dodatkowego napędu w postaci żagla albo latawca. Okazuje się, że tak! Trzeba tylko przestać myśleć stereotypowo i uzbroić się w cierpliwość. Najlepsze warunki do surfingu na południowym Bałtyku występują bowiem… zimą! To właśnie o tej porze roku najczęściej zdarzają się sztormy. Polscy surferzy polują na moment po sztormie, kiedy silny wiatr już ustanie, ale morze wciąż znajduje się w posztormowym rozkołysie, co daje szansę na złapanie całkiem sporych fal. Takie warunki są jednak krótkotrwałe, w dodatku nie da się ich przewidzieć z dużym wyprzedzeniem, co wymaga od surferów znad Bałtyku stałego monitorowania pogody i sporej elastyczności, bo w ciągu kilku godzin muszą spakować cały sprzęt i ruszać nad morze. Osobną kwestią jest też oczywiście przetrwanie w lodowatej wodzie. Tu z pomocą przychodzą szczelne kombinezony z pianki neoprenowej. Idealnych fal nie znajdziemy jednak na spokojnej Zatoce Puckiej, trzeba się po nie udać na otwarte morze. Jako najlepsze miejsca do surfowania w Polsce wymieniane są między innymi Dębki, Jastrzębia Góra, Władysławowo i kultowe już Chałupy.
Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z publikacjami na blogu, zachęcam Cię do polubienia mojej strony na Facebooku.
Pozostałe wpisy z Pomorza znajdziesz tutaj.
A zainteresowanym tematem zimowego surfingu na Bałtyku, gorąco polecam ten film. Jest naprawdę świetny!