Wystarczyło, że wreszcie na dobre pożegnaliśmy zimę, a natychmiast obrodziło w wydarzenia kulturalne i towarzyskie, w których aż żal nie brać udziału. W efekcie od kilku tygodni wracam do domu późnym wieczorem, moja lodówka świeci pustkami (to akurat nie jest nic nowego), a ogarnięcie mieszkania już dawno wypadło z puli rzeczy możliwych do zrobienia. Weźmy na tapetę ostatni weekend: piątkowy wieczór spędzałam na prelekcji o Alasce w ramach spotkań w Poznańskim Klubie Podróżnika, a w sobotę i niedzielę brałam udział w Blog Conference Poznań, o czym przeczytacie tutaj. Dzisiejszy wpis powstał dlatego, że na tych dwóch zupełnie niezależnych imprezach prelegenci mówili o wędrówce do Magicznego Autobusu. To jak, jesteście gotowi dowiedzieć się, o co chodzi z tym całym Magicznym Autobusem?
Christopher McCandless i jego Magiczny Autobus
Magiczny Autobus stoi gdzieś pośrodku dzikich ostępów Alaski, hen hen z dala od cywilizacji. Kiedyś służył jako schronienie dla alaskańskich myśliwych, którzy zapuszczali się na te tereny w poszukiwaniu zwierzyny. Swoją sławę zawdzięcza jednak tragicznej historii pewnego chłopaka, Christophera McCandlessa, który zakończył w nim swoje życie najprawdopodobniej 18 sierpnia 1992. Być może kojarzycie tę historię z filmu Wszystko za życie (ang. Into the Wild) w reżyserii Seana Penna, a może wpadła Wam w ręce książka Jona Krakauera, na podstawie której ten film powstał. Mimo że przeniesiony na kartki książki i uwieczniony na filmowych klatkach, Christopher McCandless jest postacią autentyczną. Jest też równocześnie legendą, archetypem wędrowca, podróżującego w poszukiwaniu siebie i autentyczności świata, inspiracją dla innych włóczykijów i bogiem religii backpackerskiej. Wielu jego historię uważa za piękną, mnie jednak styl życia Christophera McCandlessa oraz motywacje do jego podjęcia nie przekonują. Ale po kolei.
Christopher McCandless ukończył studia ze znakomitym wynikiem. Czekała go kariera, pewnie udany związek i spokojne życie w dużym domu w porządnej dzielnicy na przedmieściach. Był synem, którego życzyłaby sobie każda matka i z którego byłby dumny każdy ojciec. Chris nie chciał jednak powielać konsumpcyjnego, drobnomieszczańskiego stylu życia swoich rodziców. Nie czuł się dobrze w schemacie dążenia do pomnażania dóbr materialnych, odartego z jakiejkolwiek ideologii, czy choćby głębszej refleksji nad światem. Pewnego dnia po prostu znika. Przekazuje swoje oszczędności na cele charytatywne, zrywa kontakty z rodziną, wyrzeka się nawet własnego nazwiska i przybiera nowe – Alexander Supertramp. Potem przez prawie dwa lata włóczy się po Ameryce, ale jego celem jest Alaska. Przez cały ten czas jego najbliżsi odchodzą od zmysłów, bo Chris nie uprzedził ich o swojej podróży, nie daje też żadnego znaku życia.
Jeśli wierzyć filmowi, rodzice Chrisa ukrywali przed nim, że gdy się poznali, jego ojciec miał już inną rodzinę. Odkrywszy tajemnicę rodziców, cały świat Chrisa runął, a on uświadomił sobie, że jego dotychczasowe życie było jednym wielkim kłamstwem. Po części jego ucieczka była właśnie reakcją na postępowanie rodziców. Chrisa to jednak nie usprawiedliwia. Pomijając wszystko, jego rodzice przecież go kochali, a poza tym porzucił też swoją siostrę, która przecież nie ponosiła winy za rodzinny dramat. To co zrobił Christopher McCandless swoim bliskim było po prostu okrutne.
Życie z dala od cywilizacji
Mimo to jest mnóstwo osób, które podziwiają Christophera McCandlessa za to, że potrafił wyrzec się wygodnego, ale ciasnego życia i miał odwagę podążać za swoimi marzeniami, być prawdziwie wolnym człowiekiem. Kwestionowanie stylu życia narzucanego nam przez społeczeństwo, chęć wyrwania się z „marchewkowego pola” nie jest niczym złym, ale nie jest też niczym nadzwyczajnym, jest normalnym etapem dojrzewania człowieka. Jednym przechodzi (ilu mamy byłych hippisów, którzy są politykami bądź pracują w korporacjach?) innym nie i to też jest OK. Życie polegające na włóczędze, w ciągłej podróży albo z dala od cywilizacji jest OK, bo każdy ma prawo żyć, jak mu się podoba, byleby nie krzywdził innych. Nic jednak nie zwalnia od myślenia.
Chris wreszcie dociera na upragnioną Alaskę, która jest dla niego symbolem ostatecznego zerwania z pogardzaną cywilizacją. Przeprawia się przez rzekę Teklanikę i osiedla w słynnym już Magicznym Autobusie. Dysponuje minimalnymi zapasami jedzenia, nie ma umiejętności łowieckich, a fachową bazą jego przetrwania jest jedynie książka o roślinach jadalnych. Jak łatwo się domyślić, ze zdobywaniem pożywienia nie idzie mu zbyt dobrze. Właściwie idzie mu tragicznie, głoduje i coraz bardziej słabnie. Zdesperowany, podejmuje decyzję o powrocie do cywilizacji. Wtedy jednak okazuje się, że Teklanika wezbrała, a jej silny nurt uniemożliwia przeprawę w bród. Chris zostaje odcięty w głuszy, bez jedzenia i bez sił. Umiera wewnątrz Magicznego Autobusu. Prawdopodobną przyczyną śmierci było zatrucie niejadalną rośliną.
Tragicznym aspektem historii Chrisa jest to, że w odległości około kilometra znajdowała się stacja badawcza Amerykańskiego Towarzystwa Geologicznego. Naukowcy mierzą tam poziom wody Teklaniki za pomocą stalowej liny spinającej brzegi rzeki. Lina mogła pomóc Chrisowi bezpiecznie przeprawić się na drugi brzeg. Chłopak nie miał jednak pojęcia o jej istnieniu.
Nierozważni naśladowcy
W aparacie fotograficznym Chrisa znaleziono zdjęcie, które stało się legendą. Chłopak siedzi na tle Magicznego Autobusu z nogą założoną na kolano. Magiczny Autobus stał się Świętym Graalem dla turystów z całego świata, którzy co roku starają się do niego dotrzeć i odtworzyć zdjęcie Chrisa – siedząc w takiej samej pozie przed autentycznym autobusem Alexandra Supertrampa. Wszyscy narażają się na ogromne niebezpieczeństwo – nie tylko ze strony rwącego nurtu Teklaniki, którą muszą przekroczyć, ale także ze strony dzikich zwierząt, przypadkowych zranień, zimna. Niektórzy z nich giną.
Dziwi mnie, że ludzie podążający szlakiem Christophera McCandlessa nie wyciągnęli żadnych wniosków z jego historii. Chris zmarł nie dlatego, że zamieszkał w głuszy, ale dlatego, że był do takiego życia zupełnie nieprzygotowany. Nie znał topografii terenu, technik zdobywania pożywienia i jego konserwacji, nie zadbał o możliwość wezwania pomocy w przypadku kłopotów. Życie na Alasce to nie jest bułka z masłem, co Chris zbagatelizował, a kiedy chciał naprawić swój błąd, było już za późno. Co roku słyszymy w mediach o ludziach, których brak szacunku dla sił natury doprowadził do tragedii – zapuszczających się w góry bez odpowiedniego ekwipunku i rozpoznania szlaku, wypływających w morze po alkoholu i sprzętu ratowniczego – myślę, że Christopher McCandless wykazał się porównywalną lekkomyślnością.
Poza tym Magiczny Autobus jest miejscem, gdzie zmarł człowiek i według mnie średnio nadaje się na atrakcję turystyczną. Jasne, turyści podróżujący do autobusu mogą twierdzić, że robią to z szacunku dla Chrisa, ale chyba lepiej by było, żeby zostawili Magiczny Autobus w spokoju, zanim ktoś wpadnie na pomysł (a może już to zrobił?), by zarabiać na organizacji wycieczek w to miejsce i zanim szlak do Magicznego Autobusu zostanie zupełnie zadeptany. Chris dotarł na Alaskę, bo chciał żyć w środowisku nieskażonym obecnością innych ludzi. Raczej trudno mi sobie wyobrazić, by uczynienie z Magicznego Autobusu masowej atrakcji turystycznej było zgodne z jego wolą.
Myślę, że nie powinniśmy patrzeć na historię Christophera McCandlessa jak na pełną przygód epopeję człowieka, który odważył się być prawdziwie wolnym. To historia człowieka zagubionego, który postanowił uciec od problemów, zamiast się z nimi zmierzyć, opuścić swoje otoczenie, zamiast je zmieniać. Tak po ludzku jest mi szkoda Chrisa i tego, że nie dane mu było powrócić do cywilizacji i pogodzić się z rodziną. Jestem bardzo ciekawa, czy słyszeliście wcześniej o historii Christophera McCandlessa i co sądzicie na ten temat? Przy okazji, autorzy bloga „Busem przez świat” rekrutują na wyprawę przez 3 Ameryki. Jej zwieńczeniem ma być właśnie dotarcie do Magicznego Autobusu Alexandra Supertrampa. Bylibyście gotowi wziąć udział w takiej wyprawie?