Niemcy 2011 – zamki, legendy i egipska królowa

Dziś przedstawiam wam kolejny (po Portugalii) post z archiwalnymi zdjęciami z moich podróży sprzed założenia bloga. Wszystkie zdjęcia w tym wpisie pochodzą z mojego Instagrama. Zostały tam zamieszczone w ramach zmian, które wprowadziłam w celu zbudowania spójnego i jednolitego konta od zera.

2011 rok upłynął mi pod znakiem Niemiec. W tym roku rozpoczęłam swoją przygodę z Erasmusem w bawarskiej Pasawie. Jednakże, jeszcze zanim to nastąpiło, wybrałam się do Niemiec na wakacje. Spędziłam też weekend w Berlinie. Podróżowałam wyposażona w nowy sprzęt fotograficzny – mały, czerwony aparacik Sony, który kupiłam za bony Sodexo, wygrane w studenckim konkursie języka niemieckiego. Ten aparacik był wiernym towarzyszem moich wypraw przez kilka kolejnych lat.

Odnoszę wrażenie, że wśród Polaków Niemcy nie cieszą się zbytnią popularnością jako destynacja wakacyjna. U mnie stosunek do tego kraju był zawsze inny. Być może zadecydowały o tym rodzinne inklinacje – moja mama jest germanistką, a przodkowie mają podobno pochodzić z Niemiec. Prawdą jest też, że to Niemcy zainspirowały mnie do zmiany sposobu podróżowania. Odkąd w albumie o Niemczech zobaczyłam zamek Eltz, za wszelką cenę zapragnęłam go zwiedzić. Dzięki temu z wczasów nad basenem organizowanych przez biuro podróży przestawiłam się na wyjazdy organizowane samodzielnie. Swój plan dotarcia do zamku zrealizowałam, a było to na długo, zanim stał się on najbardziej instagramowalnym zamkiem świata.

W wakacje 2011 roku mieszkałam u znajomych w Schlüchtern, w Hesji. Ten niemiecki Land obfituje w klimatyczne miasteczka z szachulcowymi domami, wyglądające jak żywcem wyjęte z baśni braci Grimm. To porównanie ma zresztą swoje uzasadnienie, bo w Steinau an der Straße znajduje się autentyczny dom słynnych niemieckich braci – badaczy niemieckiego folkloru i języka. Gdybym była przewrażliwionym rodzicem, pewnie stwierdziłabym, że baśnie braci Grimm średnio nadają się dla dzieci: są pełne krwi, postaci jak z horroru i symboliki odnoszącej się do sfery seksualnej. Dobrze, że w czasach mojego dzieciństwa nikt nie zastanawiał się nad wpływem czegokolwiek na dziecięcą psychikę i baśnie nie były w żadnym stopniu cenzurowane. Jestem pewna, że baśnie braci Grimm miały duży wpływ na mój obecny gust literacki.

Bardzo ciekawym historycznie miastem jest też Fulda, uważana za jeden z najważniejszych ośrodków niemieckiego chrześcijaństwa. Fulda jest siedzibą biskupstwa, założonego przez św. Bonifacego, biskupa – męczennika żyjącego na przełomie VII i VIII w. Grób św. Bonifacego znajduje się w miejscowej katedrze. Zwiedzając katedrę, nie można też pominąć znajdującego się w pobliżu romańskiego kościoła św. Michała oraz zamku miejskiego.

Jeden dzień udało mi się wygospodarować na road trip brzegami Renu. Wiedzie tamtędy szlak zamków i winnic, z których pochodzi słynne reńskie wino. Najpopularniejszym miejscem na trasie jest miasteczko Rüdesheim, którego największą atrakcją jest urocza uliczka Drosselgasse. Miałam też okazję zobaczyć wznoszącą się nad Renem skałę Lorelei. Wiąże się z nią legenda, znana miedzy innymi z wiersza Heinricha Heinego. Według niej, Lorelei była zdradzoną przez kochanka dziewczyną, która siadała na rzeczonej skale, czesała swoje długie, złote włosy i sprowadzała przepływające tamtędy lodzie na skały, gdzie wiarołomnych mężczyzn czekała śmierć w odmętach Renu.

Do Berlina wybrałam się natomiast w ściśle określonym celu. Chciałam na spokojnie pochodzić po tamtejszych muzeach. Zbiory Muzeum Egipskiego są imponujące, ale eksponatem, który bije wszystkie pozostałe na głowę, jest popiersie egipskiej królowej Nefretete. Największą radość sprawiło mi jednak zobaczenie z bliska jednego z moich ulubionych obrazów – „Opactwa w dąbrowie” C. D. Friedricha. Tak, jest bardzo mroczny i tak, przedstawia kondukt żałobny, ale skoro wychowałam się na baśniach braci Grimm, to nic dziwnego, że mi się podoba. Porzucając mroczne, friedrichowskie klimaty, wybrałam się na zwiedzanie pałacu Charlottenburg i spacer po otaczającym go parku.

Na ogół Niemcy kojarzą się z zasadniczością i pragmatyzmem, a tu w opisie moich podróży sprzed ośmiu lat co rusz wyskakują a to romantyczne legendy, a to psychodeliczne baśni, a to melancholijne obrazy. Prawdą jest, że pod hasłem „niemiecki romantyzm” kryje się o wiele więcej niż tylko Goethe i Schiller. Warto wybrać się na wycieczkę po Niemczech, by odkryć, czym nasz sąsiad może nas zaskoczyć i obalić własne stereotypy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.