Na targu w Matignon

Od pewnego czasu głównym celem moich podróży nie jest zwiedzanie, a poszukiwanie autentyczności, doświadczeń, które pozwolą mi poczuć się nie jak turystka, a jak członek lokalnej społeczności. Chyba najbardziej klasycznym doświadczeniem tego typu są zakupy na miejscowym targu. Jeśli pojedziecie do Bretanii, to gwarantuję Wam, że nie będziecie mieć problemów z namierzeniem przynajmniej jednego. Organizuje się je powszechnie – każde miasteczko ma swój, który odbywa się w określony dzień tygodnia. W niektórych miejscowościach znajduje się specjalnie wytyczony plac pod targowisko (który w pozostałe dni zazwyczaj pełni rolę parkingu, jak w Erquy), a w niektórych stragany ustawiane są bezpośrednio na ulicach. Dla wioski, w której mieszkałam podczas wakacji, najbliższym miastem jest Matignon. Tam targ rozstawia się właśnie na ulicach, krzyżujących się w centrum, które stanowi placyk pomiędzy ratuszem, piekarnią a rzeźnikiem.

Idea bretońskiego targu jest taka sama jak przed wiekami – dać mieszkańcom prowincji możliwość zaopatrzenia się w trudniej dostępne dobra bez potrzeby wyjazdu do większego miasta. Na straganach można więc znaleźć cały wachlarz towarów: od warzyw i owoców, przez ubrania, po sprzęty gospodarstwa domowego. Wbrew pozorom, taka forma sprzedaży wciąż jest bardzo potrzebna, zwłaszcza starszym Bretończykom, dla których wyprawa do dużego ośrodka miejskiego może być problematyczna, tak samo, jak robienie zakupów przez internet. Nieoceniona jest też zasługa targów dla integracji lokalnej społeczności. To świetna okazja, żeby pogawędzić ze znajomymi albo przysiąść na kawę w jednej z wypełnionych ludźmi kawiarenek. Obserwując ludzi na bretońskim targowisku, można nawet odnieść wrażenie, że jest to główny cel tego wydarzenia.

Natomiast dla przybyszów z daleka, do których ja sama się zaliczałam, targowiska są najlepszymi miejscami, by zaopatrzyć się w regionalne, bretońskie produkty, na przykład warzywa „prosto z pola” albo miód od lokalnego bartnika. Kupione na straganie z „zieleniną” cebulka ze szczypiorkiem i pomidory jeszcze tego samego dnia trafiły na mój talerz jako uzupełnienie idealnej jajecznicy. Również słoik miodu nie dotrwał do Polski – został w ekspresowym tempie skonsumowany jeszcze w Bretanii. Do domu przywiozłam ze sobą natomiast szalik w charakterystyczne dla Bretanii marynarskie paski. Jest czymś pośrednim pomiędzy cienką apaszką a grubym, zimowym szalem i stał się moim najlepszym przyjacielem tej jesieni.

Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z publikacjami na blogu, zachęcam Cię do polubienia mojej strony na Facebooku.

Pozostałe wpisy z Bretanii znajdziesz tutaj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.