Po raz pierwszy podczas tych wakacji mam konkretną godzinę, o której mam się stawić w określonym miejscu (o czym za chwilę). Bardzo kłóci mi się to z ideą życia bez zegarka, zgodnie z którą upływa mój urlop w Toskanii. Nieśpieszne śniadania, czas na spokojne ogarnięcie się, potem jeszcze fotograficzny spacer polnym traktem wśród cyprysów – tak wygląda mój typowy poranek w krainie Etrusków (oczywiście poranek jest u mnie pojęciem dalece subiektywnym, inni tę porę dnia nazwaliby raczej przedpołudniem). Aż tu nagle muszę sprawnie zjeść moje colazione i bez zbędnej zwłoki wyruszyć w drogę, w przeciwnym razie nie uda mi się dotrzeć na miejsce punktualnie, zakładając, że chcę jeszcze wstąpić wcześniej do Montepulciano.
Montepulciano
Z naszego agriturismo do Montepulciano nie jest daleko i dotarcie do celu nie zajmuje nam wiele czasu. Dojazd a zaparkowanie samochodu to jednak dwie różne sprawy. Parkowanie w Toskanii to kara za grzechy. Z jednej strony, należy to zrozumieć: miasta tego regionu są położone na wzgórzach, a ich wysokie mury są szczelnie wypełnione zabudową z czasów, gdy wynalezienia aut nawet nie przewidywano. To i tak cud, że na tak trudnym terenie udało się wygospodarować jakiekolwiek powierzchnie parkingowe. Te jednak zazwyczaj są zastawione po brzegi. Z drugiej strony… Okrążyliśmy miasto chyba trzykrotnie, zanim zdecydowaliśmy się zostawić samochód na parkingu za kościołem św. Agnieszki. Ewidentnie jest to parking, ale przy jedynym wolnym miejscu parkingowym stoi znak z tabliczką w obrazowy sposób grożącą odholowaniem auta. Nie ma tu jednak żadnego wjazdu albo przejścia, które moglibyśmy zastawić. Na tabliczce brakuje też zakresu czasowego niedozwolonego (?) parkowania, który czasami pojawia się, gdy w określone dni tygodnia jakiś parking musi być wolny pod targ. Obok stoi pełno samochodów, nie znajdujemy też za szybą żadnego z nich na przykład uprawniającej do parkowania legitymacji mieszkańca. Po długich deliberacjach, ostatecznie decydujemy się zostawić tu nasz wehikuł i ruszamy w miasto w nadziei, że gdy wrócimy, nadal będzie na nas czekał.
Montepulciano słynie z jednego z najpiękniejszych rynków we Włoszech oraz czerwonego Vino Nobile. Rynek, czyli Piazza Grande, znajduje się na samym szczycie wzgórza i żeby do niego dotrzeć, trzeba pokonać wiele przeszkód, z których strome uliczki zdają się być najłatwiejsze. Kojarzycie te baśnie, w których główny bohater zmierza do określonego celu (zazwyczaj po cudowną rzecz, mogącą kogoś uratować) i po drodze napotyka sporo zasadzek, które pod pozorem odpoczynku, pysznego jadła albo miło spędzonego czasu mają go odwieść od realizacji misji? No więc w Montepulciano czuję się właśnie jak bohaterka takiej baśni. Mój cel to Piazza Grande, a zasadzki to niezliczone ilości enotek i piwniczek na wino, często w labiryntach podziemi, podobno pamiętających jeszcze czasy Etrusków. A w nich degustacje w promocyjnych cenach, oferty „trzy w cenie dwóch” i „darmowa dostawa”. O ile jednak wcześniej w miasteczkach Toskanii miałam wrażenie niemalże obojętności na turystów, tak w Montepulciano turystyczna komercjalizacja jest już delikatnie dostrzegalna. Dzielnie opieram się więc pokusom i pnę się w górę na rynek.
Docieram na Piazza Grande i popadam w szczery zachwyt. Uwielbiam takie miejsca-niespodzianki: skręcasz za róg uliczki i niespodziewanie trafiasz do krainy czarów. W tym przypadku jest to kraina włoskiego średniowiecza i renesansu. Są tu wszystkie typowe elementy toskańskiego rynku: katedra Santa Maria Assunta o potężnej, surowej fasadzie, ratusz, przypominający stylem Palazzo Vecchio we Florencji, wytworne pałace i zwieńczona portykiem studnia. A jednak wszystko to sprawia wrażenie bogatszego i bardziej dostojnego niż w innych miasteczkach regionu. Najbardziej Montepulciano przypomina mi Volterrę i nie jest to podobieństwo przypadkowe. Pamiętacie jeszcze taką bestsellerową serię książek i filmów o wampirach „Zmierzch”? No więc akcja drugiego tomu sagi: „Księżyc w nowiu” toczy się m.in. w Volterze, która jest siedzibą arystokratycznych wampirów, zwanych Volturi. W filmie Volterrę zagrało właśnie Montepulciano. Moim zdaniem jest to najfajniejsza część całej serii – ze względu na interesujące czarne charaktery i właśnie osadzenie fabuły w klimacie starych Włoch. Pisałam już zresztą na ten temat w tym wpisie z 2015 roku i nawet nie marzyłam wtedy, że uda mi się odwiedzić obie bliźniacze, toskańskie miejscowości.
Villa La Foce i cyprysowy zygzak
Po powrocie na parking z ulgą stwierdzamy, że nikt nie odholował naszego samochodu i możemy ruszyć w dalszą drogę. Kolejnym punktem na trasie wycieczki i jednocześnie tym, do którego muszę dotrzeć na umówioną godzinę jest Villa La Foce. To jedna z najpiękniejszych toskańskich willi o fascynującej historii, powszechnie znana jednak ze względu na słynny cyprysowy zygzak, który jest najlepiej widoczny właśnie z terenu jej ogrodów. Zwiedzanie ogrodów jest możliwe tylko w określone dni tygodnia i o określonych porach, a wizytę należy uprzednio umówić. Wszystkie informacje znajdziecie na tej stronie. Ja zabookowałam zwiedzanie w środę na 15.00, miałam więc niecałą godzinę, by dotrzeć na miejsce. Przejażdżka szła gładko, dopóki nawigacja nie sprowadziła nas na szutrową drogę. Szutrowe drogi to wcale nie jest rzadkość w Toskanii i każdy turysta podróżujący autem musi się spodziewać, że prędzej czy później na jakąś trafi. Jednak za każdym razem, gdy zjeżdżamy z asfaltu, gdzieś z tyłu głowy pojawia się obawa, czy aby na pewno nie zabłądziliśmy i czy nasz samochód przetrwa w starciu z kamieniami odbijającymi się od karoserii? Na całe szczęście docieramy na miejsce z dużym zapasem czasowym, a nasz Fiat nie ma widocznych obrażeń, więc jest szansa, że ten, kto wymyślił tę wycieczkę zachowa swoją głowę – zgadnijcie kto to ;)
Przyznam się Wam szczerze, że zwiedzając ogrody La Foce razem z grupą amerykańskich turystów nie słuchałam uważnie naszej przewodniczki, gdyż zupełnie pochłonęło mnie robienie zdjęć. A uwierzcie mi, było co fotografować, bo willa i jej ogrody to prawdziwa perełka. Wystarczyło zmienić pozycję o milimetr, by dostrzec kolejny, doskonały kadr. La Foce położona jest w wyjątkowym otoczeniu glinianych wzgórz crete senesi, które tworzą iście księżycowy krajobraz. Ludzie mieszkali tutaj nieprzerwanie od czasów etruskich. Niedawno na terenie posiadłości odkryto cmentarzysko z pochówkami datowanymi na VII wiek p.n.e. do II wieku n.e. Sama willa została zbudowana w XV wieku jako zajazd dla pielgrzymów i kupców podróżujących do Rzymu drogą Via Francigena. W 1924 roku przeszła w posiadanie Antonia i Iris Origo. Iris, która urodziła się w Anglii, zajęła się renowacją ogrodów i w tym celu sprowadziła brytyjskiego architekta, Cecila Pinsenta. Pinsentowi udało się stworzyć przestrzeń, która łączy w sobie angielski gust z włoskimi tradycjami i perfekcyjnie komponuje się z krajobrazem. Było to niemałe przedsięwzięcie. Dość powiedzieć, że słynny cyprysowy zygzak został stworzony przez architekta od zera. Podobno inspirował się pewną angielską drogą z obrazka należącego do Iris, tak by odtworzony w naturze pejzaż choć trochę przypominał jej dom. Kto by pomyślał, że coś, co miało w założeniu wyglądać jak kawałek Anglii, stanie się ikoną Toskanii.
Monticchiello
Po zakończonym zwiedzaniu i dokładnym obfotografowaniu ogrodów La Foce, ruszamy powoli w stronę domu, zahaczając jeszcze o miasteczko Monticchiello. Parking przed murami miasta oferuje jedne z najlepszych widoków na położoną na przeciwległym wzgórzu Pienzę. Monticchiello musiało w jakiś tajemniczy sposób zyskać szczególną popularność wśród Polaków, gdyż jedynymi ludźmi, których spotkaliśmy na zupełnie opustoszałych ulicach, byli nasi rodacy. Monticchiello jest najbardziej zazielenionym i ukwieconym miasteczkiem, jakie widziałam podczas moich tegorocznych włoskich wakacji. Mieszkańcy opanowali do mistrzostwa sztukę wykorzystywania każdej, nawet najmniejszej przestrzeni, aby posadzić w niej kwiaty albo pnącze, które wspina się dalej po kamiennej ścianie ich domu. Centra starych włoskich miast zazwyczaj są pozbawione zieleni, co wynika z ich historycznego układu architektonicznego. Tym bardziej cieszy, że w Monticchiello udało się przemycić aż tak wiele roślin. Gdyby nie one, miasteczko wydawałoby się zupełnie opuszczone, wręcz wymarłe. Zakładam, że Monticchiello ożywa w nocy, jak to zwykle bywa z miejscowościami strefy śródziemnomorskiej i trochę żałuję, że tym razem nie będę tego świadkiem.
Bistecca alla fiorentina
Na kolację wracamy do restauracji La Taverna del Barbarossa, w której byliśmy już poprzedniego dnia. Wracamy z konkretnym zamiarem: zjedzenia bistecca alla fiorentina. Ten stek z krów rasy chianina, wypasanych w dolinie Val di Chiana (sąsiadującej z Val d’Orcia) ma status kultowego dania Toskanii. Towarzyszy mu cały ceremoniał serwowania. Najpierw, gdzieś z czeluści restauracji słychać charakterystyczne skwierczenie, przyciągające uwagę wszystkich obecnych na sali restauracyjnej. W ślad za tym dźwiękiem pojawia się kelner z płytą, na której leży kawał wciąż kipiącego tłuszczem, parującego, syczącego rostbefu. Maestro przystępuje do krojenia. Idzie mu to tak sprawnie, że aż trudno nadążyć wzrokiem za ruchem jego rąk, wyposażonych w szpikulec i nóż. Zgrabnie oddziela mięso od kości i kroi je w kawałki, ukazując czerwone wnętrze steka. Jeśli jakieś danie jest kulinarnym odpowiednikiem wulkanu, to jest to bistecca alla fiorentina.
Jeśli jesteście fanami surowego mięsa, bylibyście wniebowzięci. Jak na moje oko, zaserwowany nam befsztyk znajduje się bliżej „rare” niż „medium” na skali wysmażenia. Tak szlachetnego mięsa nie powinno się jednak niszczyć nadmierną obróbką termiczną, więc zakładam, że prośba o wyższy stopień wysmażenia stanowiłaby faux pas porównywalne z zamówieniem caffe latte po południu. Jeden stek może swobodnie ważyć ponad kilogram, nie jest to więc danie, któremu łatwo poradzić w pojedynkę. Posiłkiem warto się z podzielić również ze względu na cenę. Zdecydowanie nie jest to tania zabawa. Cena jest zawsze podawana w przeliczeniu na gramy lub dekagramy, a ponieważ nigdy do końca nie wiemy, ile będzie ważył nasz stek, rachunek może być sporą niespodzianką. Zamawiając befsztyk florencki należy się liczyć z wydatkiem rzędu kilkudziesięciu – stu euro. Za nasz stek zapłaciliśmy około 65 euro, co traktujemy jako całkiem niezły interes.
Jeśli chodzi o doznania smakowe, to, choć bardzo lubię czerwone mięso, uważam, że bistecca alla fiorentina jest potrawą raczej dla koneserów. Wyzwanie zjedzenia mojej porcji ukończyłam wprawdzie z sukcesem, ale słowo „wyzwanie” nie jest tu przypadkowe. Z pewnością pomógł mi kieliszek Vino Nobile, którego nie spróbowałam w Montepulciano, ale za to zamówiłam do kolacji. Do Agriturismo Bagnaia wracamy, gdy jest już zupełnie ciemno, a przecież na nasz pobyt przypadają najdłuższe dni w roku. Noce w Toskanii są kojące po upalnym dniu, zwłaszcza że zwykle towarzyszy im lekki wiatr, ale wciąż na tyle ciepłe, by przebywanie na dworze po zmroku było przyjemne. Nisko nad horyzontem wciąż dostrzegalny jest jaśniejszy pasek nieba – ostatnie promienie słońca, które świeci teraz ludziom zachodnich krain i powróci do nas następnego dnia.