Muszę się wam pochwalić, że mój włoski osiągnął już taki poziom, że potrafię zamówić taksówkę przez telefon. I to skutecznie! To znaczy, że taksówka rzeczywiście przyjeżdża w umówione miejsce, o umówionej godzinie. Taxi było nam potrzebne ilekroć chcieliśmy dostać się na dworzec położony w drugiej części Imperii – miasta, w którym spędzałam moje włoskie wakacje. Na szczęście udało nam się zaprzyjaźnić z włoskim taksówkarzem, któremu najwidoczniej nie przeszkadzało, że witam go przez telefon słowami: „Halo? Jesteś taksówka?”.
Korzystając z włoskich, a potem francuskich kolei, wybraliśmy się na wycieczkę do Monaco. Nie był to mój pierwszy raz w księstwie. Udało mi się je odwiedzić w moich nastoletnich latach (ergo: bardzo, bardzo dawno temu) w drodze do Hiszpanii. Takie to były uroki zapomnianej ery wycieczek autokarowych, że zawsze coś ciekawego można było po drodze zobaczyć.
Spośród wielu atrakcji, z których słynie Monaco, dwie wybijają się na pierwszy plan. Pałac książęcy i kasyno. Do obu można wejść, co też skrzętnie uczyniliśmy. O rodzinie książęcej z Monaco usłyszał świat, gdy nieżyjący już książę Rainier ożenił się ze słynną hollywoodzką aktorką, Grace Kelly. Audiobook udostępniany podczas zwiedzania książęcej rezydencji pomija jednak aktorski aspekt historii księżnej Grace. Niemniej jednak pałac zobaczyć warto.
Co do kasyna, to wbrew (przynajmniej moim) wyobrażeniom, może tam wejść i zagrać każdy. Choć zwykłej gawiedzi (niewyglądającej jak James Bond albo Vesper Lynd – zależnie od płci) udostępniana jest jedynie sala z automatami do gry w stylu jednorękiego bandyty. Widocznie nie mam w sobie żyłki hazardzisty, bo wobec nieumiejętności obsługi tych automatów zdecydowałam się wydać moje 5 EUR na pewną wygraną: lody o smaku solonego karmelu w znalezionej cudem lodziarni Häagen-Dazs.
Dzięki temu, że był to mój drugi raz w Monaco i że te dwie wizyty dzieli kilkanaście lat, poczyniłam pewne ciekawe obserwacje, jak zmienił się mój stosunek do bogactwa i luksusu, z którego Monaco niewątpliwie słynie i… jak zmieniła się Polska.
Pamiętam, jakie szokowe wrażenie wywarła na mnie pierwsza wizyta w Monaco. Z szeroko otwartymi oczami obserwowałam luksusowe samochody, podjeżdżające pod rozświetlone tysiącem świateł kasyno. Przestawałam pod wystawami sklepów najsłynniejszych projektantów. Widok wartych miliony jachtów sprawiał, że czułam się jak w jakimś innym, bajkowym świecie. I obiecywałam sobie, że zrobię wszystko, by kiedyś częścią tego świata się stać.
Kilkanaście lat doświadczenia życiowego później oświadczam z pełną świadomością: nie chcę być bogata. Żeby było jasne, nie mówię tu o byciu zamożnym czy dobrze sytuowanym. Mówię o takim bogactwie, że stać nas na realizację wszystkich naszych zachcianek od razu. Regułą jest, że nie doceniamy tego, co przychodzi nam zbyt łatwo. Pojęcie dóbr luksusowych zaciera się, gdy ekskluzywne ubrania i wyposażenie jest dla nas standardem.
Posługując się przykładem ze świata mody, wyobraźmy sobie, że dwie dziewczyny, nazwijmy je Jane i Kate, kupują torebkę Chanel 2.55. Jane jest fanką paryskiego szyku, zbiera albumy na ten temat, czyta biografie Coco, przez lata odkładała na legendarny model torebki. Kate po prostu wchodzi do butiku Chanel i kupuje torebkę, która ląduje pomiędzy zakupami zrobionymi tego samego dnia u Chloé i Saint Laurent. Której dziewczynie zakup torebki da więcej szczęścia? Jestem zdania, że skrajne bogactwo odziera nas z wielu pozytywnych emocji.
Może po prostu kilkanaście lat temu świat bogactwa i luksusu wywierał na nas tak wielkie wrażenie, bo różnica pomiędzy tym, co mieliśmy wtedy w Polsce, była tak ogromna. Dziś widok luksusowych samochodów na ulicach polskich miast nikogo nie dziwi. Sklepy w naszym kraju nie odbiegają od tych na Zachodzie. Coraz więcej Polaków stać też, by robić w nich zakupy. Nasz poziom życia znacząco się podniósł – właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Ciekawe, że również przed kilkunastu laty przystąpiliśmy do UE. Przypadek?
Kiedy byłam mała, jazda po schodach ruchomych była dla mnie największą atrakcją świata. Dziś wyjazd na zagraniczne wakacje jest dla mnie normalnym elementem każdego roku. Jestem pewna, że wielu z was mogłoby się podpisać pod tymi słowami.
Nie znaczy to jednak, że wszystko mi spowszedniało i nic już nie jest w stanie wywrzeć na mnie większego wrażenia. Po prostu zrozumiałam, że najlepsze rzeczy w życiu są dostępne za darmo lub za bardzo niewielkie pieniądze. A jeśli coś wymaga zainwestowania większej kwoty, jak na przykład wyjazd w wymarzone miejsce, powinnam traktować to jako coś absolutnie wyjątkowego, wycisnąć z tego wydarzenia jak najwięcej się da, bo tylko w ten sposób będę umiała to w pełni docenić.
Mówiąc krótko, zamiast liczyć dolary, lepiej liczyć gwiazdy.
Ciężki temat. Ogólnie wiadomo, że od jakiegoś tam podstawowego poziomu spełnienia potrzeb więcej pieniędzy nie równa się szczęśliwszemu życiu. Jeśli komuś wydaje się, że do pełni szczęścia potrzeba mu nowej torebki / butów / samochodu / mieszkania, to chyba powinien się nad sobą głębiej zastanowić. Dlatego ja nie widzę sensu w wypruwaniu sobie żył i pracy po kilkanaście godzin na dobę tylko po to, żeby kupować coraz to nowe rzeczy, którymi człowiek nawet nie ma czasu się cieszyć (względnie tylko po to, żeby ktoś mu jego pozycji życiowej zazdrościł). Ale, nawiązując do Twojego wpisu na facebooku, gdyby ktoś zaoferował mi miliard dolarów, to lekką rączką bym go raczej nie odrzuciła ;)
Bardzo mądre podejście! :D