„Moja polsko-niemiecka opowieść”

W miniony poniedziałek przez cały wieczór nie miałam internetu, co skutecznie oderwało mnie od Netflixa. Dzięki temu poczyniłam jednak znaczne postępy w obróbce zdjęć z Włoch. Temat Italii pojawi się więc na moim blogu wcześniej niż zakładałam. Na zachętę przedstawiam Wam dziś coś absolutnie wyjątkowego! Gościnny tekst mojej mamy, który ukazał się w nieco zmodyfikowanej wersji w książce „Co najmniej 32 powody, aby pokochać Niemcy”, wydanej nakładem wydawnictwa Janse. Moja mama jest prawdziwym mistrzem pióra, o czym zaraz się przekonacie. Miłej lektury!

Z perspektywy czasu mogę prawie z przekonaniem stwierdzić, że w moim życiu, a tym samym w życiu moich bliskich, miały miejsce przedziwne zdarzenia. Co prawda, można by tu powiedzieć, że każde „przedziwne zdarzenie” to zazwyczaj jakiś mniej lub bardziej pospolity zbieg okoliczności. Bywają jednak takie zdarzenia, które – mówiąc filozoficznie – budują po kawałku opowieść naszego życia. I trwają dalej, przynosząc nam niezapomniane chwile. O jednym takim zdarzeniu, które w swych skutkach nadal trwa, teraz Wam opowiem.

Jest rok 1977, lipiec, wakacje. Późny Gierek. Ja, świeżo upieczona absolwentka germanistyki, moi dwaj kilkunastoletni bracia i moi rodzice jedziemy do Francji. Samochodem. Przez Niemcy (NRD i RFN) i Belgię. Na zaproszenie naszych krewnych z Polonii francuskiej. Z dozwolonymi dziesięcioma dolarami na osobę. Po cierpliwym odczekaniu około dwóch miesięcy na wydanie paszportu. I po odstaniu przez moją Mamę trzech kolejnych nocy w Warszawie, w kolejce pod trzema ambasadami, zachodnioniemiecką, belgijską i francuską, aby otrzymać wizę. A co najważniejsze, po podpisaniu przez moje dwie poznańskie ciotki osobistego poręczenia, że ja, wykształcony za pieniądze PRL magister, nie zostanę w tym lepszym świecie i wrócę. Emocje rozgrzane, adrenalina rośnie, bo to nasz pierwszy w życiu wyjazd za tzw. żelazną kurtynę. Jedziemy! Czerwoną skodą 100S. W bagażniku niemało miejsca zajmuje prowiant, w tym m. in. pieczone kurczaki (jakoś nie mogę sobie przypomnieć, w co były zawinięte ; czy były już wtedy „sreberka”?), bo przydzielone dolary miały starczyć na dotankowanie benzyny na Zachodzie (na NRD wolno było kupić wschodnie marki).

Kontrola na pierwszej granicy: polsko-enerdowskiej, a jakże! Chociaż to ten sam blok. Socjalistyczny. Ale nie jest źle, wszystko gra. Prawdziwy stres przeżywamy na granicy niemiecko-niemieckiej. Tak, tak, Młode, Gorące Głowy, była kiedyś taka granica. I inne granice też były. Choć dla Was jest to dzisiaj NIEUWIARA (od słowa „nie uwierzę”)! Grenzübergang (przejście graniczne) Marienborn / Helmstedt. Dzisiaj miejsce pamięci i muzeum, wtedy największe i najważniejsze drogowe przejście graniczne dla ruchu tranzytowego na słynnej Autobahn 2. Podjeżdżamy. Od strony wschodnioniemieckiego Marienborn. Stoimy w kolejce samochodów. Bardzo długiej kolejce. Stres coraz większy, animuszu dodajemy sobie przyjaznymi uśmiechami. Do naszego samochodu podchodzą żołnierze z psami. Tresowanymi, na wypadek incydentów, wilczurami. Ci żołnierze to enerdowska straż graniczna. Dołączają celnicy. Jedni i drudzy zajmują się nami bardzo gorliwie i bardzo długo. To taka trochę zemsta za to, że nam, Polakom, wolno jeździć na Zachód (zaznaczam jeszcze raz, to czasy gierkowskie), a im, Niemcom z NRD – nie. Wreszcie kontrola się kończy. Nie było przyjemnie, ale jakieś okropieństwa się nie działy. Puszczają nas. WOLNO nam jechać dalej. Przejeżdżamy na „drugą stronę”. Helmstedt – punkt kontrolny po stronie zachodniej. Republika Federalna Niemiec. Jestem tu. Ja, szara peerelowska myszka. Naprawdę tu jestem. Do tej pory znałam ten kraj z przedmiotu Landeskunde (Krajoznawstwo) na moich studiach, gdzie obyci i uznani w niemieckojęzycznych krajach moi znakomici profesorowie opowiadali nam studentom fascynujące rzeczy, a teraz tu jestem. W Helmstedt, odwrotnie niż w Marienborn, nie zajęto się nami prawie wcale. Jakiś celnik czy strażnik podszedł tylko do naszego samochodu, zaglądnął przez szyby i kazał jechać dalej.

I w tym miejscu zaczyna się ta moja właściwa polsko-niemiecka opowieść. Jesteśmy już kilkaset metrów za granicą, „autobahn nummer zwei” i samochody jadące po niej przyprawiają nas prawie o zawrót głowy, gdy widzimy nagle zjazd na przydrożny parking. No, nareszcie będzie można coś przekąsić ! Drewniane stoły, drewniane ławy, wszędzie jakieś wesołe towarzystwo. Ale jeden stół jest wolny ! Siadamy, rozpakowujemy nasze kurczaki, kanapki i polskie jabłka, i z lekkim niepokojem rozglądamy się, czy jako obywatele tej, gorszej wtedy, części Europy (nasza skoda miała nalepkę „PL”) nie budzimy jakiejś niezdrowej sensacji. Niezdrowej sensacji nie budzimy, wręcz przeciwnie, wszyscy Niemcy się do nas uśmiechają, niektórzy do nas machają, a jeszcze inni pokazują w naszym kierunku kciuk uniesiony w górę, jakby chcieli wyrazić pełną aprobatę dla naszego podróżniczego przedsięwzięcia.

Jednak było coś, co przykuło naszą uwagę. Przy jednym z bardziej oddalonych od nas stołów siedziała jakaś starsza pani i jakiś starszy pan. Ona – niezbyt wysoka, szczupła, ze starannie ułożonymi siwymi włosami, on – dość wysoki, lekko przygarbiony i – pamiętam na pewno w białej koszuli z krótkimi rękawami. Oboje w okularach. Od dłuższej chwili dość wyraźnie się nam przyglądali. Z ich zachowania można było też odczytać, że zamierzają coś zrobić, ale nie bardzo wiedzą, czy to coś zrobić powinni. Nagle ten starszy pan bierze w ręce sporą kiść bananów, wstaje od swojego stołu i idzie w naszym kierunku. W pierwszej chwili nie sądziliśmy, że on rzeczywiście zamierza podejść do nas. Dopiero, kiedy stanął przed nami i zaczął się nam w pas kłaniać (to nie są bzdury, on naprawdę zdążył się kilka razy przed nami ukłonić), zrozumieliśmy, że jemu faktycznie chodzi o nas. I w tym momencie ten starszy, obcy pan próbuje do nas mówić po niemiecku, bardzo powoli, jakby mając nadzieję, że może coś zrozumiemy. Gdy więc ja odzywam się w jego ojczystym języku, on po prostu promienieje, bo – jak się po chwili okaże – bez przeszkód będzie mógł powiedzieć to wszystko, co z serca chciał wydobyć.

Na początku przeprasza, że się odważył do nas podejść i przeprasza jeszcze, że przynosi te banany i prosi, żebyśmy tego jakoś źle nie odebrali i mówi, że długą chwilę zastanawiali się z żoną, czy nie będzie to niestosowne, ale kiedy posłyszał polską mowę, wiedział, że musi podejść i musi to powiedzieć. I wtedy widzę, jak ten starszy mężczyzna, którego zobaczyliśmy pierwszy raz w życiu, płacze i mówi urywanym głosem : Ja… przed Polakami.. zawsze… czapkę z głowy… i będę im się do końca życia kłaniał… bo Polacy pod koniec wojny, pod Tomaszowem Mazowieckim, uratowali mi życie. Czy jesteście w stanie sobie to wyobrazić ? Jedziecie po raz pierwszy na ten zgniły Zachód, stawiacie pierwszy krok na niemieckiej ziemi i spotykacie Niemca, którego widzicie pierwszy raz w życiu, a on kłania się wam i płacze. Kłania się obcym ludziom, ludziom z innego pokolenia niż to, które go uratowało. Płacze przed ludźmi, którym osobiście nie ma przecież nic do zawdzięczenia. Czy to jakiś sentymentalny film, czy prawda ?

To była prawda. Opowiedział nam dalej, że jest pastorem, ale na wojnie był sanitariuszem i kiedy żołnierze z jego rozproszonego już oddziału uciekali przed Rosjanami, jakiś polskie małżeństwo na wsi pod Tomaszowem Mazowieckim udzieliło mu schronienia. Ukrywali go do momentu, aż Rosjanie nie przeszli. To dzięki temu małżeństwu żyje. Czasem myślę, że to polskie małżeństwo to może jest przykład prawdziwego chrześcijaństwa. Po chwili podeszła też do nas jego żona. Opowiedzieliśmy sobie trochę o naszych rodzinach. Dowiedzieliśmy się, że mieszkają w Berlinie Zachodnim. Na koniec wymieniliśmy adresy i pożegnaliśmy się serdecznie. I wydawałoby się, że nasza świeża znajomość nie będzie miała żadnego dalszego ciągu, jak to zwykle w przypadku takich „podróżnych” znajomości bywa. Ale ten przypadek był inny. Rozpoczął dla naszych rodzin wspólną polsko-niemiecką historię. Ona trwa do teraz, chociaż Pastora i jego Żony już nie ma.

Jestem świadoma i nie wykluczam, że znajdą się osoby, które już w trakcie czytania tego tekstu albo po jego przeczytaniu (jeśli dotrwają do końca) powiedzą, że chociażby miliony Niemców kłaniało się i płakało przed Polakami, to nie są w stanie wyrównać lub zadośćuczynić naszym krzywdom. Jestem w stanie wyobrazić sobie też takie sugestie, że nie ma się co nad Niemcami rozczulać i opowiadać jakieś głupie historie, bo żaden Niemiec nie zasługuje na to, żeby go żałować lub, co gorsza, usprawiedliwiać. Nie będę tych osób przekonywać. Ani też nie oczekuję, że uznają rację jako pojecie względne. Jeżeli jednak chcielibyśmy spojrzeć na historię z czysto ludzkiego punktu widzenia, to może doszlibyśmy do wniosku, że zawiłości losu człowieka wykraczają czasami poza granice naszego zrozumienia. Dlatego ja nie boje się powiedzieć, że Pastor i jego Żona stali się naszymi przyjaciółmi.

Nasza przyjaźń rozciągnęła się na dalsze pokolenia. Po stanie wojennym ja i mój mąż bywaliśmy często u córki i zięcia Pastora w Berlinie Zachodnim, a od kilku lat kolejne pokolenie czyli nasza córka jeździ do pięknej miejscowości Porto Maurizio na Wybrzeżu Liguryjskim, gdzie Pastora wnuk wynajmuje nam na wakacje swoje mieszkanie. Tamto dawne spotkanie z 1977 roku, na zdrowy rozum, miało małą szansę, żeby się wydarzyć. Ale się wydarzyło i pokazało, że o ile przyjaźń między narodami lub – dokładniej mówiąc – między państwami rozpatrywać można jedynie w kategoriach zwykłej polityki, to przyjaźń między zwykłymi ludźmi kategorią polityczną nie jest. Znam bardzo wielu Niemców i o tych, których znam, mogę wypowiedzieć się tylko w najlepszych słowach. Wielu z nich to także moi przyjaciele. I z nimi też związane są ciekawe historie. Ale to już temat na inna opowieść. Ważne jest jednak przede wszystkim, aby wzajemnie się zrozumieć i spróbować znaleźć to, co nas może łączyć, a nie wskazywać na to, co nas dzieli. My, zwykli ludzie, piszmy swoją własną, wspólną historię.

Anna Link-Oleksy

Pozostałe wpisy z Porto Maurizio możecie przeczytać tutaj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.