14.10.2019
Siedzę na kanapie i oglądam obwieszczenie Państwowej Komisji Wyborczej w TVN24. Jestem jednak wiele setek mil od centrum wydarzeń – na Malcie. W zajmowanym przez nas apartamencie jakimś cudem jest polska telewizja. Mogę więc na bieżąco śledzić spływające sukcesywnie wyniki wyborów parlamentarnych.
Podróż na Maltę należała do dość interesujących, zwłaszcza w końcowej fazie, tuż przed lądowaniem. Po przelocie nad Sycylią znaleźliśmy się w gęstej chmurze. Kiedy samolot obniżał wysokość, zbliżając się do lotniska, nie było widać absolutnie nic, nawet końcówki skrzydła, a tym bardziej lądu. Nie miałam pojęcia, jak daleko jest powierzchnia Ziemi. Czy wciąż jesteśmy wysoko? Czy też tylko sekundy dzielą nas od dotknięcia kołami pasa? Czy ktoś sobie wyobraża, co przeżywałam? Pozostawało tylko mieć wiarę w systemy pomiarowe Boeinga 737 i umiejętności pilotów. Wreszcie wylecieliśmy poniżej chmury i naszym oczom ukazała się leżąca wciąż jeszcze w bezpiecznej odległości ziemia. Lądujemy bezpiecznie i po chwili kołujemy już szczęśliwie w stronę terminala.
Tam czeka już na nas nasz kierowca, a raczej kierowczyni – Rosie. Od zawsze marzyłam o tym, by na lotnisku oczekiwał mnie ktoś z moim nazwiskiem na kartce i dziś moje marzenie się spełniło, a ja stałam się bohaterką sceny jak z amerykańskiego filmu. Oczywiście zapomniałam, że na Malcie obowiązuje ruch lewostronny i próbowałam wpakować się za kierownicę. Rosie dowozi nas do mieszkania, gdzie czeka już na nas nasz host, Pierre.
Ogarniamy się i wychodzimy na pierwsze rozpoznanie okolicy. Po niedawnej podróży do arcypedantycznej Norwegii, Malta może sprawiać wrażenie nieco chaotycznej. Muszę do niej dopiero przywyknąć. Spotykają się tu trzy światy: włoski, arabski i angielski. Jutro dowiem się, co dokładnie wynikło z tej mieszanki.
15.10.2019
Valletta. Jestem wykończona.
16.10.2019
Po wczorajszym zwiedzaniu Valletty zabrakło mi sił, by napisać cokolwiek. Chociaż cały dzień włóczyłam się po stolicy Malty, to jednak nie był to ani najdłuższy, ani najtrudniejszy spacer w mojej podróżniczej karierze. Mimo to czułam się tak, jakby przejechał po mnie walec.
Po Malcie podróżujemy autobusami. Sieć połączeń jest tu dobrze rozwinięta, a przejazdy są tanie. Jazda autobusem trwa jednak bardzo długo, nawet na krótkich dystansach. W Valletcie wylądowaliśmy na dworcu autobusowym – centralnym punkcie przesiadkowym na wyspie. Stamtąd już tylko kilka kroków dzieliło nas od placu z ogromną fontanną, ozdobioną rzeźbami trytonów. Dalej, przez bramę prowadzącą na stare miasto, wkroczyliśmy na Republic Street, główną ulicę Valletty, przy której usytuowane są czołowe atrakcje turystyczne.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Katedry św. Jana. Czekając w kolejce do wejścia, zauważyłam zaimprowizowane nieopodal miejsce pamięci, gdzie – wokół zdjęć jakiejś kobiety – paliły się znicze. Podeszłam zbadać sprawę i przekonałam się, że są to pozostałości demonstracji, jaka miała miejsce w drugą rocznicę śmierci maltańskiej dziennikarki śledczej, zabitej w zamachu bombowym przez dotychczas niezidentyfikowanego sprawcę. Katedra św. Jana robi ogromne wrażenie, nawet na osobie, która widziała w swoim życiu nieskończenie wiele kościołów. Jej ściany są całkowicie pokryte pozłacaną ornamentyką, a posadzkę tworzą płyty nagrobne kawalerów maltańskich, zdobione herbami i wizerunkami kościotrupów. Najcenniejszymi skarbami katedry są jednak obrazy Caravaggia: gigantyczne Ścięcie Jana Chrzciciela i mniejszych rozmiarów Św. Hieronim piszący.
W jednym z przewodników znaleźliśmy informację, że w maltańskiej Bibliotece Narodowej znajduje się oryginał dekretu, w którym Henryk VIII uznał się głową Kościoła w Anglii. Jako fanka Tudorów chciałam go zobaczyć, ale nie znajduje się on na publicznie dostępnej wystawie i jest udostępniany jedynie osobom prowadzącym badania naukowe. Na pocieszenie zwiedziłam komnaty pałacu Wielkiego Mistrza Zakonu Maltańskiego, których jednak nie można uznać za oszałamiające.
Vallettę od strony morza ochrania Fort Św. Elma – potężna budowla w kolorze budyniu waniliowego, tak jak wszystkie budynki w tym kraju. Najpiękniejszy widok roztacza się z punktów widokowych pod pomnikiem upamiętniającym oblężenie Malty podczas drugiej wojny światowej i na tarasie górnych ogrodów Barrakka. Dzień kończymy kolacją na jednym z placyków przy Republic Street. Pierwsza podróż powrotna autobusem to spore wyzwanie, zwłaszcza że wracamy już po ciemku i nie jesteśmy pewni, na jakim przystanku wysiąść. W końcu udaje nam się jednak rozpoznać charakterystyczne punkty orientacyjne w okolicy i wysiadamy we w właściwym miejscu.
Po wczorajszym „zmasakrowaniu się”, dzisiaj musiałam porządnie się wyspać, żeby w ogóle był ze mnie jakikolwiek pożytek. Idąc za ciosem, po śniadaniu wybraliśmy się na Gozo, jedną z trzech głównych wysp, wchodzących w skład Republiki Malty (trzecią jest niewielka wysepka Comino).
Na Gozo przedostaliśmy się promem z miejscowości Cirkkewa. Z portu na Gozo ruszyliśmy dalej autobusem w stronę głównego miasta wyspy – Rabatu vel Victorii. Gozitańską stolicę zostawiliśmy sobie na deser. W pierwszej kolejności złapaliśmy autobus do Xaghry, gdzie znajduje się wpisana na listę UNESCO neolityczna świątynia Ggantija. Jako niespełnionej archeolożce, jej zwiedzanie było dla mnie czystą przyjemnością.
Victoria nie ustępuje w atrakcyjności gozitańskim megalitom, a to dzięki górującej nad miastem cytadeli. Kiedyś było to pulsujące życiem centrum miasta, obecnie stanowi bardziej skansen i muzeum i nie jest zamieszkane. Mury najważniejszych zabudowań cytadeli pięknie odnowiono, pozostałe intencjonalnie pozostawiono jako ruiny. Wciąż można rozpoznać szkielety dawnych domów rzemieślniczych i kupieckich. Centralną budowlą cytadeli jest katedra, która była jednak wyłączona ze zwiedzania ze względu na odbywający się w niej pogrzeb.
Podróż powrotna do naszego apartamentu szła nam całkiem nieźle do momentu, gdy kierowca autobusu nie oznajmił nam na dworcu autobusowym w Bugibbie, że jest to ostatni przystanek, a on właśnie zaczyna półgodzinną przerwę. Przez chwilę krążyliśmy zdezorientowani po placu, szukając autobusu, który zawiózłby nas w stronę naszego tymczasowego domu. W końcu udało nam się znaleźć ten właściwy. Nie zdążyliśmy jednak przez to do pobliskiego sklepu i podczas kolacji musieliśmy polegać jedynie na skromnych zapasach, które zostały nam od śniadania.
17.10.2019
Z każdym dniem Malta podoba mi się coraz bardziej. A mówiąc dokładniej, moje zadowolenie jest wprost proporcjonalne do liczby świątyń megalitycznych, które zwiedziłam. Na terytorium Malty jest mnóstwo prehistorycznych stanowisk archeologicznych. Mi udało się zobaczyć trzy najważniejsze: Ggantiję na Gozo oraz Hagar Qim i Mnajdrę na Malcie. Te dwie ostatnie są położone na obszarze jednego kompleksu archeologicznego, w odległości pół kilometra od siebie, tuż nad urwistym brzegiem morza, za którym już tylko Afryka. Nie ma tu tłumów turystów. Spotkaliśmy tylko jedną, niemiecką wycieczkę i pojedynczych koneserów prehistorii, takich jak ja.
Po półgodzinnym oczekiwaniu na autobus pośrodku niczego, wróciliśmy do naszej stacji przesiadkowej: Rabatu. W prostej linii odległości na Malcie są niewielkie, ale autobusy jeżdżą tutaj krętymi trasami o niezliczonej ilości przystanków. Jazda trwająca nawet godzinę jest standardem. Mimo to trzeba przyznać, że maltańska sieć połączeń autobusowych jest zorganizowana modelowo.
Rabat (co zresztą oznacza jego nazwa) to przedmieścia położonej za murami z żółtego piaskowca Mdiny. To właśnie w Rabacie zobaczyłam pierwsze katakumby w życiu – katakumby św. Pawła, jedne z wielu katakumb Malty. Wycieczka wydrążonymi w kamieniu tunelami była interesującym doświadczeniem, chociaż nieco rozczarował mnie brak umrzyków w grobowych niszach. W ogóle Malta ma tyle zabytków, że swobodnie może się równać z najbogatszymi kulturowo obszarami Włoch.
Tak, jak Rabat na Malcie przypomina Rabat na Gozo, tak maltańska Mdina jest podobna do gozitańskiej cytadeli. Przynajmniej jeśli chodzi o zasadę, bo Mdina szczęśliwie nie popadła w ruinę i nadal jest zamieszkana. Ze swoimi wąskimi uliczkami i tajemniczymi zaułkami jest piękniejsza nawet od Valletty. Zwiedzanie zakończyliśmy w restauracji na jednym z placów Mdiny. Rezygnuję z opychania się makaronem, więc poprzestałam na sałatce i białym winie.
Wakacje powinny być dobrym czasem na czytanie książek. W tym celu zabrałam ze sobą w podróż opracowanie o historii piractwa. Ilość przeczytanych przeze mnie stron to okrągłe zero. Przy średnio dziewięciu godzinach zwiedzania dziennie i tak nieźle, że mam jeszcze siły, by pisać niniejszy pamiętnik.
18.10.2019
Dzisiejszy program rozpoczęliśmy w miejscowości Marsaxlokk – miejscu z gatunku tych niepozornych, które jednak okazują się fajną atrakcją. Marsaxlokk to rybacka wioska i porcik, słynące z tradycyjnych, kolorowych łodzi luzzu. Nie jest to jednak przeznaczony dla turystów skansen. Rybacy faktycznie wypływają stąd na połów i naprawiają sieci na tutejszym nabrzeżu. W porcie stoją również stragany z pamiątkami i – co najważniejsze – stoliki pobliskich restauracji. Kuchnia Marsaxlokk opiera się rzecz jasna na rybach i owocach morza. To właśnie je wybieramy z menu podczas przerwy na obiad.
Można by tak siedzieć godzinami i obserwować ruch w porcie, ale w planach mieliśmy jescze maltańskie trójmiasto. Opinię jego najciekawszej części składowej ma Vittoriosa. Udało nam się zdążyć do Pałacu Inkwizytora przed zamknięciem, choć zwiedzać musieliśmy w ekspresowym tempie. Zdecydowanie najlepszą częścią muzeum jest kompleks więzienny z salą tortur i celami, w których nieszczęśnicy oczekiwali na proces przed Świętym Oficjum. W czasach, gdy płonące stosy już dawno wygasły, klimat miejsca sprzyja urządzaniu sobie heheszków. Trzeba jednak pamiętać, że cele, w których dzisiaj robimy sobie śmieszne zdjęcia, kiedyś były świadkiem cierpienia prawdziwych ludzi.
Po zwiedzaniu pałacu, przeszliśmy mariną pod mury miejskie, skąd rozpościera się widok na położoną na przeciwległym brzegu Vallettę. Na drugi brzeg przeprawiliśmy się za pomocą wodnej taksówki. W tej roli tradycyjna maltańska łódka, przypominająca nieco weneckie gondole. Jej kapitan okazał się być sympatycznym i zabawnym człowiekiem. Kiedy część naszej ekipy przeżywała na łódce trudne chwile, uspokajał nas, mówiąc, że jego Victoria jest najbezpieczniejszą łodzią na Morzu Śródziemnym, pływa od siedemdziesięciu lat i przetrwała trzy pokolenia. A poza tym, skoro jesteśmy z Polski, to na pewno „czuwa nad nami z Nieba Święty Papież Jan Paweł II”. Po takich zapewnieniach nie mogło być inaczej: dotarliśmy do Valletty bez najmniejszego uszczerbku.
19.10.2019
Mały disclaimer: relację z dzisiejszego dnia piszę po spożyciu sporej porcji wina. Kilka minionych godzin mogłoby być definicją sformułowania dolce far niente. Wyczerpawszy program zwiedzania, postanowiliśmy spędzić dzień w naszej miejscowości – Bugibbie. Czy jednak na pewno jest to NASZA miejscowość? Nasz adres to w końcu San Pawl il-Bahar, a przystanek nazywa się Qawra. Tak to już jednak jest na Malcie, że jedno miasto płynnie przechodzi w drugie, bez wyraźnie zaznaczonej granicy.
Piłam dzisiaj milkshake’a. Są tutaj bardzo popularne, a w Poznaniu nie można ich dostać. Zamówiłam sobie wersję truskawkową i spełniłam swoje marzenie, by poczuć się jak boharterowie Riverdale. Długo przesiadywaliśmy nad morzem (z przerwą na milkshake’a właśnie). Najpierw na skałach przy porcie, a potem na ławce przy kamieniach schodzących do morza, po których co chwilę przemykały jaszczurki i myszy. Następnie przenieśliśmy się na kolację do jednej z nadmorskich restauracji. Fajnie było posiedzieć przy winie na tarasie nad morzem i obserwować budzące się do wieczornego życia miasto.
20.10.2019
Dziś nasz ostatni dzień na Malcie. Pora wracać do rzeczywistości. W słońcu było dzisiaj 37°C. Trudno uwierzyć, że jest już druga połowa października. Tylko szybko zachodzące słońce przypomina o zbliżającej się zimie. Ostatnia wizyta w sklepie z pamiątkami, ostatni milkshake i ostatni obiad nad morzem. Jestem już spakowana i czekam na nadejście nocy i taksówkę na lotnisko.
Pozostałe wpisy z kategorii Pamiętnik z wakacji możecie przeczytać tu.
Inne wpisy z Malty i Gozo znajdziecie tutaj.