Aby dobrze zrozumieć, na czym polega kuchnia Fuerteventury, trzeba mieć świadomość, że jest to wyspa, na której prawie nic nie rośnie. Tworzą ją pustynne, powulkaniczne wzgórza, na których – ze względu na ukształtowanie terenu i suchy klimat – rozwój rolnictwa był prawie niemożliwy, a przynajmniej nie w stopniu, który pokrywałby zapotrzebowanie mieszkańców. Do dziś jest dla mnie w pewnym stopniu zagadką, co jedli mieszkańcy Fuerte w czasach, gdy import żywności był znaczenie trudniejszy niż obecnie. Wygląda na to, że Kanaryjczycy potrafili sobie jednak radzić nawet w tak ekstremalnych warunkach, choć podobno w historii wyspy był okres, gdy jej mieszkańcy cierpieli skrajną biedę i głód.
Tradycyjna kuchnia Fuerteventury jest więc bardzo skromna i opiera się na kilku sprawdzonych produktach. Mimo to, a może właśnie dlatego, może się poszczycić wyrobami i potrawami, po które zjeżdżają tu ludzie z całej Europy. Za wyżywienie mieszkańców wyspy odpowiadają przede wszystkim kozy, których jest tutaj podobno więcej niż ludzi. Wszechobecne kozy są nie tylko symbolem Fuerte, ale odpowiadają za jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki wyspy, ponieważ z ich mleka produkuje się wysokiej jakości kozie sery.
Jako że rozwój rolnictwa na Fuerte jest w zasadzie niemożliwy, uprawa czegokolwiek ma bardzo ograniczony zakres – i takie są też rozmiary uprawianych tam ziemniaków i pomidorów (inne warzywa tam w zasadzie nie rosną). Żaden ziemniak z Fuerte nie ma szans na osiągnięcie wielkości przyzwoitej wielkopolskiej pyry, chociaż według mnie jest dzięki temu bardziej apetyczny.
Produktem stanowiącym podstawę wielu potraw na Wyspach Kanaryjskich jest gofio, rodzaj mąki zbożowej. Bardzo popularny jest tutaj również miód, który dodaje się nawet do alkoholu – w ten sposób powstał słynny kanaryjski trunek – ron miel, obowiązkowa pamiątka z wyspy, podobnie jak dżem z opuncji figowej.
Ponieważ celowo wybrałam opcję pobytu bez wyżywienia, miałam okazję poświęcić się mojemu ulubionemu sportowi, czyli łażeniu po knajpach. Muszę jednak przyznać, że pierwsze zetknięcie z gastronomią Morro Jable – miejscowości, w której mieszkałam – było dla mnie powodem pewnych obaw. Wieczorem po przyjeździe wybraliśmy się na spacer w stronę latarni morskiej, zamierzając po drodze „wrzucić coś na ruszt”. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy podczas długiego marszu wzdłuż ciągu ze sklepami przy głównej ulicy miasta natrafiliśmy raptem może na jedną niezbyt zachęcającą kawiarnię. Wreszcie dotarliśmy do jakiejś restauracji, której pracownik dosłownie wciągnął nas do środka, twierdząc, że nakarmi nas daniami dowolnej kuchni: włoskiej, niemieckiej, nawet polskiej. Według mnie taka różnorodność nigdy nie zwiastuje niczego dobrego, ale wyglądało na to, że nie mamy innego wyboru, więc wybąkałam tylko, że chcemy „local food”. Jak się okazało, wcale nie było tak źle, jak się obawiałam. Co prawda obyło się bez fajerwerków, ale udało nam się spróbować tam całkiem niezłych, typowych dla wyspy potraw: koziego sera z miodem, ziemniaczków w mundurkach z sosem pomidorowym oraz zupy z owoców morza.
Jak się później okazało, nasze obawy co do gastronomii w Morro Jable okazały się w pełni nieuzasadnione – po prostu obraliśmy zły kierunek. Idąc w przeciwną stronę, można było dotrzeć do starszej części miasteczka z mnóstwem knajpek, zapełnionych na ogół zamożnymi niemieckimi emerytami. Od tej pory na kolacje chodziliśmy właśnie tam. Z myślą o turystach, restauracje serwowały głównie dania „kuchni międzynarodowej” (niech żyje sznycel po wiedeńsku!). Ja jednak uparłam się, żeby jeść potrawy maksymalnie zbliżone do kuchni regionalnej. Uznałam przy tym, że ze względu na bliskość oceanu, ryby i owoce morza można zaliczyć do lokalnych potraw.
Zgodnie z rekomendacją naszej rezydentki, wybraliśmy się na tradycyjne hiszpańskie tapas, zwłaszcza na polecane przez nią daktyle zapiekane w boczku (omnomnom!). Czekając, aż daktyle się upieką, zajadaliśmy się chlebkiem maczanym w dwóch rodzajach salsy: pomidorowej i czosnkowej. Wtedy też zrobiłam „zdjęcie tytułowe” dla tego wpisu, z którego jestem bardzo dumna, bo przypomina mi trochę sposób malowania martwej natury na barokowych obrazach.
Podczas zwiedzania historycznej stolicy wyspy, Betancurii, trafiliśmy do restauracji nagrodzonej gwiazdką Michelina. Spodziewałam się snobistycznego zadęcia, a okazało się, że Casa Santa Maria jest przytulną knajpką z pełnymi roślin zakamarkami, w których ukryte są stoliki. Żałuję tylko, że ze względu na tempo wycieczki, mogłam sobie pozwolić jedynie na wypicie popularnej w tamtym regionie kawy z mlekiem kondensowanym – leche leche. Moje kubki smakowe zdecydowanie domagały się więcej!
Fuerteventura jest dowodem na to, że nawet najbardziej nieprzyjazne dla produkcji żywności miejsce może mieć własną, bogatą kulturę kulinarną, a my wcale nie jesteśmy skazani na testowanie, jak smakuje pizza w różnych krajach świata. Warto przeznaczyć część wakacyjnego budżetu na próbowanie lokalnych przysmaków oraz zakup pamiątek, które – jak choćby ron miel – będą przypominać nam o podróży jeszcze przez wiele wieczorów po powrocie.
Achh, musze przyznać, że osobiście dość rzadko decyduję się na eksperymenty z lokalną kuchnią. Trochę dlatego, że wielu rzeczy nie lubię lub wręcz nie jem (np. owoców morza, ostrych potraw czy jajek). Tak że gratuluję odwagi :) Ciekawi mnie, co przedstawia ósme zdjęcie od góry, to pod sznyclem wiedeńskim. Wygląda na skrzyżowanie korzenia pietruszki z macką wielkiej kałamarnicy ;)
To jest chyba kalmar (tak przynajmniej było napisane w karcie dań). Niestety w ogóle nie znam się na owocach morza – nawet nie jestem pewna, co jadłam. Nie wiem też, czy to coś było dobrze przyrządzone, ale cokolwiek to było, jakoś nie pobiło mojego podniebienia. Czasami rzeczywiście nie warto eksperymentować. 😊
Niedługo wybieram sie na Fuerte z moim ukochanym i dzieciaczkami, nie moge sie juz doczekac aby sprobowac tamtejszej kuchni, uwielbiam bywac w nowych miejscach i probowac samkow z ktorymi jeszcze nie mialam do czynienia, kawa z mleczkiem kondensowanym bedzie moim nr 1 przy pierwszym sniadanku 😁
Fantastycznie! Życzę Wam udanej wyprawy i smacznego! ;)
Jak nazywa się knajpa gdzie jadłaś tapasy? Ta, która poleciła Ci rezydentka :) Chętnie zajrzę!
Oj, chyba nie jestem już w stanie przypomnieć sobie jej nazwy… Ale myśle, że bez problemu trafisz na dobrą knajpkę z tapasami. Powodzenia! :)