W podróżowaniu wyznaję zasadę, że nigdy nie idę dwa razy do tej samej restauracji lub kawiarni, bo zależy mi na tym, żeby poznać jak najwięcej miejsc. Nie oznacza to jednak, że nie jestem w stanie zrobić wyjątku. W Ustce spędziłam trzy pełne dni i każdego dnia odwiedzałam Cafe Mistral. W opinii wielu jest to najlepsza kawiarnia w Ustce, a – kto wie – może i na całym wybrzeżu! Nie ma jednak sensu robić porównań i układać klasyfikacji, to co naprawdę istotne to ciasta, które potrafią przenieść w inny wymiar.
Krówki usteckie
Do Cafe Mistral trafiłam ze względu na krówki, które są tam ręcznie wytwarzane i o których czytałam już wcześniej. Usteckie krówki to bardzo dobry przykład sprawnego marketingu. Na tej samej zasadzie ludzie przyjeżdżają do Poznania po rogale świętomarcińskie, do Krakowa po obwarzanki, do Lubeki po marcepan, a do Norymbergi po pierniki. Do Ustki jeździ się po krówki, te tradycyjne polskie toffi, które powinny być naszym głównym towarem eksportowym. Pamiętam, jak kiedyś zabrałam dużą paczkę krówek na międzynarodowe seminarium w Niemczech. Zrobiły furorę, a szczególnie przypadły do gustu pewnej Włoszce, Lunie, która w konsekwencji dostała przezwisko „Krówka”.
Mistrzowie marketingu
Cafe Mistral niewątpliwie korzysta na krówkowym marketingu. Działa to tak: turysta słyszał o usteckich krówkach i chce kupić sobie jedną na spróbowanie. Przekracza próg kawiarni, nieświadomy, że za chwilę zostanie złapany w pułapkę, niczym mucha pochwycona przez rosiczkę. Czekając w kolejce, nie może zignorować wystawionych w gablotce ciast. Już po chwili nie jest w stanie myśleć o niczym innym niż tarty, bezy i serniki. Wówczas zauważa, że jakimś cudem właśnie zwolnił się stolik. Ten ewidentny znak od losu pomaga mu podjąć decyzję. Dziesięć minut później siedzi przy upolowanym stoliku i opycha się i krówkami i ciastami, które wcześniej podziwiał za szybą. W efekcie zostawia w kasie kawiarni kilkanaście razy więcej niż zapłaciłby za jedną krówkę, po którą przecież tutaj wszedł.
Nie piszę tego jednak dlatego, żeby potępić ten sposób zdobywania klienta. Wręcz przeciwnie, marketing Cafe Mistral budzi mój szczery podziw. Tym bardziej, że taka pułapka w ostatecznym rozrachunku bardzo się opłaca. W usteckiej kawiarni podają jedne z najlepszych ciast, jakie jadłam w życiu, a zjadłam ich już całkiem sporo, co uświadamiam sobie, ilekroć przeglądam się w lustrze.
Co zjeść w Cafe Mistral
Za pierwszym razem zdecydowałam się na sernik z truskawkami i cappuccino. Gdy tylko spróbowałam ciasta, mój beach body challenge nagle przestał być dla mnie sprawą priorytetową. Cudownie puszyste i lekkie jak chmurka – z powodzeniem może się równać z legendarnymi sernikami z poznańskiej La Ruiny. Drugiego dnia odkryłam lemoniadę i tartę z truskawkami. Nie wiem, skąd oni wzięli takie truskawki – w końcu to jeszcze nie sezon, zwłaszcza przy tym zimnie, które panowało zdecydowanie zbyt długo. Na pożegnanie z Ustką i Cafe Mistral zaszalałam i wybrałam kawałek bezy z owocami i bitą śmietaną oraz gorącą czekoladę. W ten sposób odkryłam nową jakość w przygotowywaniu bitej śmietany. Od razu przypomniała mi się mała porcja bezy pavlovej, którą jadłam na warsztatach degustacji wina, w ktorych niedawno brałam udział (możecie o nich przeczytać tutaj). Wówczas próbowaliśmy, jak beza komponuje się z australijskim moscato.
Jasne, to masa kalorii, ale przy panującym w maju zimnie, trzeba je było w siebie ładować – dokładnie tak, jak polarnicy w podróży na biegun. A krówki? Nie mogę spokojnie o nich pisać, bo pudełko, które zabraliśmy do domu, skończyło się w zeszłym tygodniu.
Jeśli macie ochotę dowiedzieć się więcej o Ustce i jej atrakcjach, koniecznie przeczytajcie poprzedni wpis. W następnej części relacji z majówki na wybrzeżu, zabiorę Was na malowniczą plażę w Orzechowie.