Wiecie, co najbardziej kocham w podróżach? To, że stwarzają sytuacje, w których jesteśmy zmuszeni wykroczyć poza granice własnych możliwości. Sytuacje, w których nie możemy powiedzieć: „to nie dla mnie”, „boję się”, „pierwsza nie zagadam”. W efekcie robimy rzeczy, na które nigdy byśmy się nie zdecydowali, gdyby nie wymagały tego okoliczności. Przed wyjazdem do Szwajcarii wydawało mi się niemożliwe, bym kiedykolwiek miała strzelać z broni palnej. A jednak zrobiłam to. Jak do tego doszło?
Wydawało mi się niemożliwe, bo jestem zdeklarowaną pacyfistką. Jestem przeciwna wojnom, powszechnemu dostępowi do broni, polowaniu na zwierzęta dla rozrywki. Nigdy nie ciągnęło mnie ani na strzelnicę ani na paintballa. Byłam zdecydowana sięgnąć po broń tylko w razie zombie-apokalipsy. Bo jak mogłam przewidzieć, że akurat w czasie mojej praktyki firma, w której pracowałam, będzie organizować wycieczkę integracyjną z głównym punktem programu w postaci zawodów biathlonowych?
Kiedy o tym usłyszałam, to najpierw powiedziałam, że oczywiście wezmę udział, a potem zaczęłam się zastanawiać, o co do licha chodzi w tym biathlonie? Ze wszystkich rzeczy kończących się na „thlon” zdecydowanie najwięcej wspólnego miałam z Decathlonem. Dopiero gdy uświadomiłam sobie, że biathlon to taki sport, w którym jeździ się na nartach i strzela ze strzelby, zdałam sobie sprawę, w co się wpakowałam. I tak miałam szczęście, że ze względu na porę roku jazdę na nartach zastąpiono jazdą na rowerze. Prawdziwym wyzwaniem pozostawało jednak strzelanie. Oczyma wyobraźni już widziałam te nagłówki w gazetach: „Polka przypadkowo postrzelona w Szwajcarii”. Postrzelona to ja już byłam, że w ogóle dałam się na to namówić. Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Poza tym zależało mi, żeby zrobić jak najlepsze wrażenie i nie chciałam wyjść na tchórzofretkę.
Moje przerażenie strzelaniem to jedno, ale przyszło mi się zmierzyć z bardziej prozaicznym problemem. Przed wyjazdem do Szwajcarii miałam dwie główne obawy. Że pogoda będzie do kitu i że będę przeziębiona. Z tych obaw spełniła się jedna: byłam przeziębiona. Pewnie wydaje wam się, że to nic takiego, ale przeziębienia zawsze mają u mnie bardzo ciężki przebieg. Nigdy nie kończy się na przysłowiowych siedmiu dniach, zwykły katar potrafi ciągnąć się u mnie przez kilka tygodni. Bałam się, że powtórzy się sytuacja z zeszłego roku, kiedy przez około trzy miesiące nie mogłam swobodnie oddychać. Tak bardzo zależało mi, żeby przez moje wymarzone dwa tygodnie w Szwajcarii być zdrowa i sprawna, a tu przyszło mi zwiedzać ten piękny kraj z baterią chusteczek higienicznych w plecaku.
Byłam bliska załamania, ale przede wszystkim postanowiłam nie dopuścić do tego, by rozchorować się jeszcze bardziej. Dlatego kiedy tylko zauważyłam u siebie pierwsze symptomy przeziębienia, wpakowałam w siebie większość mojej podróżnej apteczki, łącznie z antybiotykiem. Musiałam też bardziej przyłożyć się do odpowiedniego zabezpieczenia przed jesiennym chłodem i deszczem. Więc skoro kilka osób pytało, czy mam ciepłe ubrania, czapkę i rękawiczki, bo jedziemy wysoko w góry, gdzie będzie zimno, nie mogłam tego zbagatelizować. Oczywiście nie zabrałam ze sobą z Polski zimowych ubrań. Przy katarze nie mogłam jednak ryzykować wychłodzenia organizmu, więc przeklinając pod nosem szwajcarskie ceny, udałam się do centrum handlowego po ciepłą bluzę, czapkę i rękawiczki.
Nie wiem, co sobie wyobrażałam. Szalejącą zamieć śnieżną i minus dwadzieścia w słońcu? Dość, że kiedy wysiadłam z autobusu przed areną biathlonową Lenzerheide, mając na sobie dwie bluzy trekkingowe, kurtkę, czapkę z pomponem i specjalne rękawiczki za miliony szwajcarskich monet, stwierdziłam, że zdecydowanie coś tu nie gra. Wcale nie było mi zimno – wręcz przeciwnie, było mi bardzo gorąco i czym prędzej zaczęłam zrzucać z siebie kolejne warstwy ubrań (nie wszystkie rzecz jasna), ku uciesze Szwajcarów, którzy musieli mieć ze mnie niezły ubaw.
Zaraz wy też będziecie mieli ze mnie ubaw, bo muszę wam wyznać, że ja naprawdę myślałam, że będziemy jeździć na rowerach z przewieszonymi przez plecy strzelbami po górskim terenie i strzelać do rozmieszczonych w leśnej głuszy celów. Wydawało mi się, że w takich warunkach jest wysoce prawdopodobne, że a) zostanę postrzelona, b) ja kogoś postrzelę, c) strzelba odskoczy mi po wystrzale i dostanę rykoszetem, d) zostanę rozszarpana przez dzikie zwierzęta, e) zgubię się, zamarznę nocą i zostanę nowym Ötzi. Chociaż na arenie w Lenzerheide odbywają się prawdziwe zawody biathlonowe, z nas nikt na szczęście nie próbował zrobić profesjonalnych biathlonistów. Po przeszkoleniu przeprowadzonym przez pracowników obiektu, moje obawy zostały nieco zredukowane.
Przede wszystkim poruszać się mieliśmy tylko w obrębie areny (czyli tego „kółka”, na którym biathloniści kończą wyścig) i nie zapuszczać w górskie trasy narciarskie. Natomiast jeśli chodzi o strzelanie, to nie wolno nam było zabierać strzelby ze stanowiska i zawsze musieliśmy ją trzymać skierowaną w stronę tarcz, w polu których nie miał prawa pojawić się żaden człowiek. Nauczyliśmy się także, jak ładować strzelbę, bezpiecznie oddawać strzał i tego, że przed opuszczeniem stanowiska należy zawsze zostawiać broń zabezpieczoną. Odważyłam się oddać pierwsze strzały w asyście pracownika areny, ale szybko załapałam, jak obsługiwać broń i po chwili mogłam strzelać samodzielnie.
Mogłabym wam teraz napisać, że szło mi super i tak w zasadzie, to jestem taką polską Larą Croft, ale wówczas mogłabym dostać powołanie do Wojsk Obrony Terytorialnej, więc wyznam wam prawdę. Strzelanie wcale nie było takie trudne. Nie wiem czy wiecie, jak wygląda tarcza w biathlonie. Nie jest to w zasadzie jedna tarcza, tylko pięć czarnych kółek, które po celnym trafieniu zamieniają się na białe. Strzelaliśmy na trzy sposoby: na leżąco ze strzelbą opartą na drewnianym klocku, na leżąco bez klocka i na stojąco. Strzelanie ze strzelbą opartą na klocku było bardzo łatwe, zdarzało mi się nawet mieć 5×5 celnych strzałów. Strzelanie bez podparcia i na stojąco poszło mi znacznie gorzej, a w zasadzie nie poszło mi w ogóle. Nie mogłam utrzymać zbyt ciężkiej strzelby nieruchomo, nie mówiąc już o wycelowaniu w mały czarny punkcik. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie było za to odczuwalnego odrzutu po wystrzale.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wycięła jakiegoś numeru. Zasady były takie, że po każdej serii strzałów mieliśmy wsiąść na rower i zrobić rundkę wokół areny. Jeżeli ktoś spudłował, robił dodatkowo jeszcze karną rundkę po małej pętelce znajdującej się w bok od głównego toru. Przyszła moja kolej, żeby wykonać karną rundę. Trasa początkowo wydała mi się bardzo malownicza. Wszechobecna zieleń, świeże powietrze i pasące się nieopodal czekoladodajne krówki. Po chwili jednak droga zaczęła piąć się pod górę, to znów w dół, tak że albo nie mogłam pod nią podjechać albo zjeżdżałam ścierając hamulce na wiór. W krytycznych fragmentach musiałam nawet prowadzić rower. Ostatecznie, pomimo moich góralskich korzeni, jestem człowiekiem z nizin, żeby nie powiedzieć niziołkiem.
Co gorsza, jechałam już dobrych parę minut, a końca bocznej trasy nie było widać. Miałam wrażenie, że jeżdżę w kółko. Trasa rozgałęziała się, a ja nie mogłam znaleźć odpowiedniego wyjazdu, by wrócić na arenę. Pchając ciężki górski rower pod górę dostałam niezłej zadyszki, w dodatku straciłam z oczu moich znajomych i nie miałam nawet szansy poprosić kogoś o pomoc. To naprawdę była KARNA runda. Krążyłam już tak ładnych kilka minut i sytuacja stawała się coraz bardziej poważna. Czy ktoś w ogóle wiedział, gdzie mnie szukać?
Byłam już bliska paniki, kiedy zza zakrętu wyłonił się przemiły Max i wyprowadził mnie z pułapki. Okazało się, że żeby wjechać na właściwą pętlę karnej rundy, trzeba było skręcić przed mostem. Ja jednak byłam zbyt zaaferowana strzelaniem, żeby załapać, gdzie dokładnie miałam skręcić i wybrałam skręt na moście. W efekcie, zamiast na zwykłą karną pętelkę, której pokonanie zajęłoby mi jakieś pół minuty, wjechałam na fragment autentycznej trasy dla biathlonistów. Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdyby trasa wywiodła mnie w las albo gdyby Max nie pojawił się w porę.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. A skończyło się najlepiej, bo pysznym obiadem w górskiej restauracji na Lenzerheide. Dzień zaliczam do szczególnie udanych, nie tylko dlatego, że zakończyłam go bez ran postrzałowych. Przełamałam własne obawy i zaliczyłam niezapomniane przygody, o których będę w przyszłości opowiadać wnukom. Usłyszą, że w młodości babcia była predatorem i nie straszne jej były nawet rzeczy, których bardzo się bała.
Zdjęcia w poście pochodzą z ośrodka narciarskiego Lenzerheide w kantonie Graubünden o wdzięcznej polskiej nazwie Gryzonia.
Uśmiałem się, świetnie piszesz predatorze.. Najlepsze były te WOT, ale uważaj, bo dla rządzących nie są ważne kompetencje, tylko pozory, a teraz masz już w CV poważne manewry wojskowe i to na obcym terytorium.
Haha! Nie wiem tylko, czy manewry na obcym terytorium czynią ze mnie patriotę czy wroga ojczyzny… ;)
Uwielbiam biathlon, co sezon oglądam zawody w telewizji i z tego co wiem, naszej kadrze przydałaby się świeża krew, przygotowanie już jakieś masz, pozdrawiam serdecznie
Oj, ja chyba teraz też zacznę namiętnie oglądać zawody biathlonowe ;) Również pozdrawiam cieplutko! :*