Noc. Srebrny chevrolet sunie wąskimi uliczkami Porto Maurizio. Zgodnie z planem powinniśmy być tu o wiele wcześniej, ale po drodze zatrzymaliśmy się w Mediolanie, próbując dociec, czy Ostatnia Wieczerza rzeczywiście kryje w sobie tajemnicę. Wyładowaliśmy bagaże i ruszyliśmy w miasto, starając się znaleźć miejsce, gdzie można by zostawić samochód.
Gęsta zabudowa wspinającego się na wzgórze Porto Maurizio powstała w czasach, gdy o istnieniu samochodów najśmielszym filozofom się nie śniło, przez co wykrojenie miejsc parkingowych nawet dla stałych mieszkańców graniczy z cudem. Taki właśnie jest urok Ligurii, że parkingów albo w ogóle nie ma, albo są przepełnione i ciasne. Prawie każde auto ma przeorane drzwi. Nam też uda się zarysować bok samochodu, chociaż nie w Porto Maurizio, a we francuskim Grasse.
Mieszkamy w Parasio, najstarszej części Porto Maurizio, które z kolei jest najstarszą częścią większej miejscowości – Imperii. Nasz apartamencik sąsiaduje z domem, w którym urodził się Św. Leonardo, a w którym teraz znajduje się niewielki klasztor. Zabudowa ma kilkaset lat.
Poza jedną ulicą, cały obszar Parasio jest wyłączony z ruchu samochodowego. Starając się przeznaczyć jak największą powierzchnię na zabudowę mieszkalną, średniowieczni budowniczowie stworzyli system caruggio – wąskich, sklepionych uliczek, przeciągniętych pod kamiennymi domostwami. Nocują tam gołębie, ale żaden samochód się tamtędy nie przeciśnie.
Zgodnie ze wskazówkami naszego gospodarza, znajdujemy wreszcie spory parking na placu przed katedrą. Oczywiście pełny. Szczęście jednak się do nas uśmiecha, bo jeden samochód właśnie się wycofuje. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy możemy tu parkować za darmo?
Zaglądamy w szyby sąsiednich samochodów, wypatrując ewentualnych kwitów parkingowych, obchodzimy parking dookoła, szukając parkomatów albo tabliczek ostrzegających przed odholowaniem auta. Jest już po północy i wokół nie ma nikogo, kogo moglibyśmy zapytać.
Dostrzegamy jednak światło w dużym budynku na placu. Po dokładniejszym zbadaniu sprawy okazuje się, że jest to posterunek policji. Nie namyślając się długo, wkraczamy. W środku znajdujemy trzech funkcjonariuszy – dwóch policjantów i jedną policjantkę. Z ich min wnioskujemy, że zupełnie nie spodziewali się, że ktoś może zakłócić im nudną, nocną wartę, a już na pewno, że będzie to trójka ludzi z dziwnego kraju, którym nie wiadomo o co chodzi.
Szybko okazuje się bowiem, że policjanci nie bardzo mówią po angielsku, a przynajmniej nie w stopniu, który pozwoliłby im nas zrozumieć. Nie znali też niemieckiego i rosyjskiego, z polskim nawet nie próbowaliśmy.
Jako że w mojej rodzinie (zupełnie bezpodstawnie) uchodzę za osobę mówiącą po włosku, została mi wyznaczona misja dogadania się z policjantami. Sytuacja zrobiła się o tyle poważna, że musieliśmy sprawiać wrażenie naprawdę zaaferowanych i policjanci myśleli, że stało nam się coś poważnego i chcemy zgłosić przestępstwo. Trzeba im więc było chociażby wytłumaczyć, że nic złego się nie zdarzyło.
Podjęłam więc heroiczną próbę wyjaśnienia naszej sytuacji, używając wymyślonego na poczekaniu języka, który był dziwną mieszanką angielskiego, francuskiego i łaciny, ale z całą pewnością nie był włoskim, przedstawiając rzecz jasna całą sprawę także na migi. Trzy włoskie policyjne głowy wciąż wpatrywały się w nas pytająco.
Nagle przez twarz jednego z policjantów przebiegł błysk zrozumienia. Szybko wyjaśnił swoim kolegom, o co nam chodzi. „Si” – potwierdzałam, mimo że rozumiałam co dziesiąte słowo. Roześmiał się, wciąż chyba nie wierząc, że ktoś mógł przyjść na komisariat z tak błahą sprawą jak parkowanie. „No problemo.” – zapewnił nas rozpromieniony – „In Italia no problemo.”