Niedawno wróciłam z długo wyczekiwanej podróży zagranicznej – pierwszej od początku pandemii. W roku 2020 podróżowałam wyłącznie po Polsce, co również miało sporo zalet i uroku. Powoli jednak zaczynałam tęsknić za tym dreszczykiem emocji, jaki daje samodzielnie organizowany wyjazd do obcego kraju. Mając już w kieszeni paszport covidowy chciałam, by ta podróż była naprawdę wyjątkowa. Pandemia pokazała nam wszystkim dobitnie, że otwarte granice nie są dane raz na zawsze, więc nie warto odkładać marzeń na później. Wybrałam się do Bretanii – miejsca, w którym moje zamiłowanie do klifów, wrzosowisk, porcików i celtyckich klimatów mogło zostać w pełni zrealizowane. Ponieważ jednak podróżowałam lądem, a droga była daleka, naturalnym wyjściem było podzielenie trasy, a przy tym zobaczenie czegoś jeszcze. W taki oto sposób trafiłam do Holandii, której dotychczas jeszcze nigdy nie miałam okazji odwiedzić.
Międzynarodowa Haga
Holandia jest fascynującym krajem i im więcej o niej czytałam, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że nie powinnam traktować jej tylko jako przystanku w drodze do celu. Zdawałam sobie sprawę, że podczas niecałych dwóch dni pobytu w Niderlandach nie skreślę nawet połowy miejsc, które chciałabym tam zobaczyć. Miałam jednak wybór: albo zostawię sobie kompleksowe zwiedzanie Holandii na osobny wyjazd w bliżej nieokreślonej przyszłości, albo zobaczę pewien pakiet minimum, a kiedyś – jeśli los będzie mi sprzyjał – wrócę po więcej. Wybrałam tę drugą opcję i nie żałuję! Dzięki temu mam już na swoim koncie wizyty w dwóch najważniejszych holenderskich galeriach sztuki: Mauritshuis w Hadze i Rijksmuseum w Amsterdamie. Udało mi się także co nieco zobaczyć w tych miastach poza muzealnymi salami.
Haga to administracyjna stolica Królestwa Niderlandów (stolicą konstytucyjną jest Amsterdam). Jest siedzibą holenderskiego parlamentu, rządu i króla. Miasto odgrywa także bardzo ważną rolę z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Swoją siedzibę mają tutaj Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości oraz Międzynarodowy Trybunał Karny. Zawarto tu także wiele umów międzynarodowych, nazywanych konwencjami haskimi. Na moich studiach panowało przekonanie, że jeśli na egzaminie z prawa międzynarodowego nie zna się odpowiedzi na pytanie o akt regulujący daną kwestię prawnomiędzynarodową, należy wówczas strzelać, że jest to konwencja haska – istnieje wtedy spora szansa, że się trafi ;) Haga to również prężny ośrodek handlu i usług z siedzibami wielu światowych koncernów np. Royal Dutch Shell.
Z pewnością najważniejszą budowlą w Hadze jest Binnenhof. To potężny kompleks budynków, otaczających wewnętrzny dziedziniec. Jego historia sięga średniowiecza, kiedy Haga była myśliwską rezydencją hrabiów Holandii. Z tych czasów pochodzi słynna sala rycerska (Ridderzaal), z zewnątrz wyglądająca trochę jak kościół, która dziś służy celom reprezentacyjnym. W Binnenhof mieści się m.in. kancelaria premiera oraz tradycyjna siedziba holenderskiego parlamentu: Stanów Generalnych. Mimo to teren Binnenhofu jest otwarty dla wszystkich. Można usiąść tu na ławce i spokojnie zjeść kanapkę kupioną za rogiem, jednocześnie obserwując VIPów podjeżdżających pod kancelarię premiera w limuzynach o przyciemnianych szybach.
Tajemnicza „Dziewczyna z perłą”
W bezpośrednim sąsiedztwie Binnenhofu stoi Mauritshuis. Dziś w budynku mieści się Królewska Galeria Malarstwa, ale został wybudowany w XVII wieku jako dom mieszkalny dla hrabiego Mauritza Johana von Nassau-Siegen, gubernatora generalnego holenderskich kolonii w Brazylii. Portret dawnego właściciela nadal wisi zresztą w Mauritshuis i to w towarzystwie takich obrazów, jak „Lekcja anatomii doktora Tulpa” Rembrandta oraz „Widok z Delft” Vermeera. Do Mauritshuis przyjeżdża się jednak głównie dla niej – „Dziewczyny z perłą”, zwanej Mona Lisą Północy. Mimo że jest to jeden z najsłynniejszych i najbardziej rozpoznawalnych obrazów świata, niewiele wiadomo o kulisach jego powstania. W szczególności bez odpowiedzi pozostaje pytanie, które wielu zadaje sobie, odkąd „Dziewczyna z perłą” stała się elementem popkultury: kto był modelką Vermeera? Z opisu w muzeum dowiadujemy się, że jest to tzw. „tronie”, co – o ile dobrze rozumiem – oznacza obraz, którego celem jest studium ludzkiej mimiki, a nie sportretowanie konkretnej osoby. Nie wiadomo również, czy, a jeśli tak, to jak, Vermeer nazwał swoje dzieło. Tytuł „Dziewczyna z perłą” został nadany przez muzeum dopiero w 1995 roku, wcześniej obraz był znany jako „Dziewczyna w turbanie”. Być może jednak aktualny tytuł jest nietrafiony, bo pojawiła się hipoteza, że kolczyk w uchu modelki wcale nie jest perłą, a… polerowaną cyną.
Sam obraz jest raczej niewielkich rozmiarów, a „imponujący” nie jest dobrym słowem na jego określenie. Nie każde jednak dzieło musi stawiać obserwatora w pozycji pokory wobec olbrzymich rozmiarów albo wzniosłej tematyki. Stanąć oko w oko z „Dziewczyną z perłą” to jak stanąć oko w oko z samym Vermeerem i jego szczególną wrażliwością, dzięki której tworzył kameralne, intymne, pozbawione rozpraszającej dynamiki sceny, tak charakterystyczne dla jego malarstwa. Właśnie dlatego wciąż warto kupować bilety do muzeów, nawet w czasach, w których, by zobaczyć dowolny obraz, wystarczy wpisać odpowiednie hasło w Google Grafika. W odróżnieniu od oglądania reprodukcji, wizyta w galerii pozwala dostrzec prawdziwe kolory obrazu, kierunek pociągnąć pędzlem, delikatne pęknięcia powierzchni. Przede wszystkim jednak daje nam możliwość przebywania w bezpośredniej bliskości z przedmiotem stworzonym wiele lat temu przez artystę, którego podziwiamy. To jak zetknięcie się dwóch czasoprzestrzeni i spotkanie ludzi, żyjących w dwóch zupełnie różnych rzeczywistościach, którzy nigdy nie mieliby szans poznać się osobiście.
Holenderskie muzea a Covid-19
Jeśli chodzi o zwiedzanie w warunkach pandemii, to Holandia podeszła do sprawy bardzo liberalnie, zarówno w przypadku Mauritshuis, jak i Rijskmuseum, o którym napiszę Wam w kolejnym poście. Jedyną rzeczą, której należy być świadomym, jest konieczność wcześniejszej rezerwacji biletów na konkretną godzinę ze względu na wprowadzone limity odwiedzających. Bilety kupowałam przez internet, rzecz jasna na oficjalnych stronach muzeów, z kilkudniowym wyprzedzeniem i żadnych problemów z dostępnością nie było. Jeśli jednak nabierzecie spontanicznej ochoty, by odwiedzić Mauritshuis, jest szansa, że obsługa wpuści Was do środka bez wcześniejszej rezerwacji godziny wejścia, o ile w muzeum nie znajduje się akurat zbyt dużo osób. Nie istnieją natomiast żadne inne ograniczenia, w szczególności nie jest wymagany paszport covidowy ani negatywny test, wewnątrz nie trzeba nawet nosić maseczki. Na stronach muzeów można przeczytać, że ufają one swoim gościom i wierzą, że w przypadku niepokojących objawów po prostu zrezygnują z wizyty.
Być może jest za wcześnie, by wyciągać takie wnioski, skoro byłam tylko w dwóch, ale holenderskie muzea państwowe wydają mi się bardzo „przyjazne dla użytkownika”. Przy wejściu można pobrać mapkę z zaznaczonymi dziełami, które koniecznie trzeba zobaczyć. To bardzo ułatwia zwiedzanie, zwłaszcza gdy brakuje czasu, by obejść dokładnie wszystkie sale. Albo gdy należycie do takich ignorantów jak ja, którzy rozpoznają tylko twórczość Rembrandta czy Vermeera, ale już Carela Fabritiusa albo Paulusa Pottera niekoniecznie. W ten prosty sposób dowiadujemy się wiele podczas samej wizyty, bez konieczności przekopywania się przez albumy o malarstwie niderlandzkim jeszcze przed podróżą (co oczywiście warto zrobić, ale sami wiecie, jak to wygląda w praktyce). Osobną atrakcją są muzealne sklepy z pamiątkami, które oprócz gadżetów w tysiącu różnych wariantach sprzedają także oficjalne reprodukcje obrazów.
Pierwsze wrażenia z Niderlandów
Ponieważ sama strawa duchowa nie wystarczy, na jedzenie warto wybrać się do którejś z restauracji przy placu Het Plein, znajdującym się dosłownie kilka kroków od Mauritshuis. Łatwo go rozpoznać, bo pośrodku stoi pomnik bohatera narodowego Holandii – Wilhelma I Orańskiego, który spogląda w stronę nowoczesnych wieżowców, wyrastających nad historyczną częścią Hagi. Ja trafiłam do knajpki „Barlow”, gdzie zjadłam danie opisane w karcie jako tradycyjne haskie krokiety z wołowiną i mennonickim chlebem. W bezpośrednim pobliżu jest fajna dzielnica starych kamieniczek w typowo holenderskim klimacie.
A właśnie, co się tyczy holenderskiego klimatu: po przejeździe przez Holandię kraj ten będzie mi się kojarzył nie z serami, nie z tulipanami, ani nawet nie z wiatrakami (których widziałam w sumie dwadzieścia jeden – tak, liczyłam), a z krowami. Serio, podczas dwóch dni w Niderlandach widziałam prawdopodobnie więcej krów niż w ciągu całego mojego życia, a weźcie pod uwagę, że obserwowałam je tylko z autostrady. Pasły się dosłownie wszędzie, ogromne stada krów na zielonych pastwiskach. Czy ktoś mi może w związku z tym powiedzieć, gdzie do licha podziały się polskie krowy? Niemal codziennie piję polskie mleko, ale polskich krów w ogóle nie widuję…
Ludzie w Holandii sprawiali wrażenie przyjaznych, bezproblemowych i wyluzowanych. Rzeczywiście rower jest tam ulubionym środkiem transportu, co zrozumiałe, bo o ile siatka dróg pomiędzy miastami jest świetnie zorganizowana, o tyle jazda samochodem, a zwłaszcza parkowanie w miastach to koszmar. Rowerzyści zdają się też być największym zagrożeniem dla pieszych, bo wyskakują znienacka i mkną z zawrotną szybkością, trzeba więc zachować maksymalną ostrożność. Przy czym mało kto zawraca sobie głowę czymś takim jak kask rowerowy. Jeśli chodzi o image holenderskich kobiet, to okazało się, że poniższą stylówką dość trafnie wpisałam się w ogólnie panujący trend. Natomiast holenderscy mężczyźni (którzy zresztą jakoś tak bardziej rzucali mi się w oczy ;)) z lekko falującymi blond włosami i w okrągłych okularkach udowadniają, że wcale nie trzeba kreować się na macho, żeby być hot.
Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z publikacjami na blogu, a także mieć dostęp do wielu dodatkowych treści, zachęcam Cię do polubienia mojej strony na Facebooku.