Na pierwszą kilkudniową wycieczkę w tym roku musiałam czekać aż do czerwca, w dodatku oferta wyjazdu spadła na mnie dość nieoczekiwanie. Nic więc dziwnego, że po tylu miesiącach pandemicznej ascezy, czułam się trochę jak spuszczona z łańcucha i chciałam wykorzystać tą okazję najlepiej, jak tylko się da. Podróżowałam z moją koleżanką, Martą, z którą mam już wspólną podróżniczą przeszłość – byłyśmy razem w Poczdamie, Werder, Görlitz i na bachanaliach w Zielonej Górze. Tym razem Marta szukała kompana na wyjazd do Ustki. W Ustce co prawda już raz byłam (o czym przeczytacie tutaj), ale też nie miałam żadnych innych planów na długi weekend, więc w sumie – dlaczego nie? Poza tym, bardzo chciałam zobaczyć Słowiński Park Narodowy, który miał być jednym z punktów programu wycieczki. I tak oto wzięłam udział w babskim, czerwcowym wypadzie na wybrzeże.
Trzecie molo w Ustce i tragedia „Gustloffa”
Wystarczyły malejąca liczba zakażeń i luzowanie obostrzeń, by jedynym widocznym znakiem trwającej pandemii było to, że najmodniejszym strojem na wybrzeżu stał się komplet markowych dresów (efekt home office?). Będąc dopiero w połowie zaszczepioną, nie mogłam sobie jednak pozwolić na pełny wakacyjny luz. Dlatego dużo bardziej komfortowo czułam się na mniej zaludnionej plaży zachodniej. Zachodnia plaża w Ustce jest szeroka, rozłożysta i ograniczona pasem malowniczych wydm. Kryje w sobie jednak mroczny sekret. Przed drugą wojną światową Ustka leżała na terytorium, które na mocy postanowień traktatu wersalskiego przyznano Niemcom. Nieco dalej był wąski pas Pomorza, należący do Polski ze stworzonym przez Polaków od zera portem w Gdyni. Jako przeciwwagę dla Gdyni, Hitler chciał wybudować własny duży port morski. Swoją inwestycję zamierzał zlokalizować właśnie w Ustce, która leżała idealnie pomiędzy Gdańskiem a Szczecinem i Świnoujściem. Po inwazji na Polskę i zdobyciu Gdańska i Gdyni, nowy wielki port morski nie był już Niemcom potrzebny i Hitler wycofał się ze swoich planów względem Ustki.
Na zachodniej plaży pozostał jednak relikt początkowej fazy inwestycji – tak zwane trzecie molo. Jest to betonowy pas wychodzący w morze, otoczony rdzewiejącymi kikutami. Ze względów bezpieczeństwa wejście na trzecie molo jest zagrodzone, ale niektórzy obchodzą, a raczej „opływają” zakaz wstępu, dostając się na nie od strony wody. Podobno zapadły już decyzje o wyburzeniu trzeciego mola, ale nie jestem przekonana, czy jest to dobry pomysł. Obiekt, choć mało estetyczny, jest ciekawy i tworzy taką trochę postapokaliptyczną scenerię. Poza tym, miło jest patrzeć, jak sen o potędze III Rzeszy pożera rdza. Jakby już samo „molo Hitlera” nie wystarczało, by zachodnia plaża w Ustce zyskała nieco upiorny klimat, to jeszcze niemal na wysokości Ustki zatonął MS „Wilhelm Gustloff”. 30 stycznia 1945 roku, w obliczu nieuchronnej klęski hitlerowskich Niemiec, statek przewożący w większości ludność cywilną, uciekającą przed Armią Czerwoną, wypłynął z Gdyni w swój ostatni rejs. Wkrótce po wypłynięciu, „Gustloff” został trafiony trzema torpedami, wystrzelonymi z sowieckiego okrętu podwodnego. Nieco ponad godzinę później, leżał już na dnie Bałtyku.
Z katastrofy ocalało jedynie 1215 rozbitków, co – biorąc pod uwagę ogólną liczbę załogi i pasażerów, szacowaną na ponad 10 tysięcy osób – czyni zatonięcie „Gustloffa” największą katastrofą morską w historii. Dla porównania, w katastrofie „Titanica” zginęło około 1500 osób. Przez wiele tygodni morze wyrzucało ciała ofiar „Gustloffa” na plaże w okolicach Ustki i Łeby. Chowano je w masowych grobach, ale z relacji świadków wynika, że część ciał zagrzebywano bezpośrednio w wydmach przy plaży. Wrak „Gustloffa” uznano za mogiłę wojenną, przez co objęty jest zakazem penetracji i nurkowania w jego pobliżu. Być może wraz z „Gustloffem” wody Bałtyku na zawsze pogrzebały tajemnicę słynnej Bursztynowej Komnaty, która – według jednej z teorii – mogła znajdować się na pokładzie.
Gdzie zjeść w Ustce i dlaczego piknik to zły pomysł…
No dobra, przejdźmy może teraz do lżejszych tematów ;) Muszę Wam powiedzieć, że Ustka bardzo przyjemnie zaskoczyła mnie kulinarnie. W ogóle mam wrażenie, jakby poziom gastronomii na polskim wybrzeżu poszybował mocno w górę (a może to ja mam po prostu szczęście do dobrych miejscówek?). Z czystym sumieniem polecam Wam restaurację „Wenecja” w hotelu „Morze” oraz tawernę „Columbus” tuż przy latarni morskiej. Razem z Martą przetestowałyśmy oba lokale pod każdym względem – zarówno jedzenia, jak i picia. Jeśli traficie do „Wenecji” koniecznie zajmijcie miejsce na ich tarasie – chwile spędzone na obserwowaniu ludzi, przechadzających się wzdłuż kanału portowego, zajadaniu makaronu z brokułami i popijaniu wina należą do najprzyjemniejszych momentów wyjazdu. Natomiast do tawerny „Columbus” najlepiej wybrać się wieczorem, kiedy panuje tam gwarna atmosfera, kelnerzy uwijają się między stolikami, a noc rozświetla pulsujące światło latarni morskiej. Natomiast jeśli chodzi o kawę i ciacho, to nie ma lepszego miejsca niż moja ulubiona kawiarnia „Mistral”.
Oczywiście żadna szanująca się miejscowość turystyczna na polskim wybrzeżu nie może obyć się bez smażalni ryb. Świeża ryba, prosto z Bałtyku, w chrupiącej panierce, to dla wielu Polaków obowiązkowy punkt wyjazdu nad morze i nawet publikowane w social mediach „paragony grozy” nie są w stanie ich odstraszyć. Skupisko smażalni w Ustce znajduje się tuż przy kanale portowym. Przechodziłyśmy tamtędy wielokrotnie i za każdym razem zastanawiała nas gigantyczna kolejka do smażalni „Mar-Hub” (czyżby prowadzili ją jacyś Maria i Hubert?), podczas gdy w sąsiednich smażalniach bez problemu można było dostać wolny stolik. Zapytana o ten fenomen organizatorka rejsów stateczkiem odpowiedziała, że smażalnia „Mar-Hub” ma doskonałą renomę ze względu na wyśrubowane standardy jakości (m.in. codziennie wymieniany olej) i po ryby przyjeżdżają tutaj specjalnie nawet ludzie ze Słupska.
Od czasu pewnej przygody z makrelą i ością wbitą w migdał unikam jedzenia ryby w sytuacji, gdy nie mam do dyspozycji trzech godzin, by dokładnie przeanalizować każdy jej kawałek, ale Marta zdecydowała się spróbować tej legendy z „Mar-Hub’u” (ja zadowoliłam się frytkami). W smażalni trudno było o zachowanie dystansu, więc zamówiłyśmy jedzenie na wynos i przyniosłyśmy się na murek przy plaży. Jak się okazało, nie do końca był to dobry pomysł, bo na nasz piknik wprosiła się pewna bezczelna mewa, imieniem Wally i bez zażenowania ukradła Marcie jedzenie. W ogóle należy stwierdzić, że zachowanie zuchwałych usteckich mew przypominało czasami sceny z „Ptaków” Hitchcocka, co wcale nie jest zabawne, biorąc pod uwagę ostrzeżenia przed „bardzo zjadliwą” ptasią grypą. Jakoś jednak przetrwałyśmy to starcie i po prawie trzech tygodniach od wyjazdu możemy już chyba z ulgą stwierdzić, że udało nam się nie uczynić z Poznania drugiego Wuhan. Niestety mewy zostawiły nam pamiątki w postaci „udekorowanego” na biało samochodu.
Na koniec jeszcze trochę spamu zdjęć z zachodu słońca, a w kolejnym wpisie zabieram Was na ruchome wydmy, do Słowińskiego Parku Narodowego :)