Przy organizacji wyjazdów zwykle zostaje mi powierzone zadanie znalezienia odpowiedniego miejsca noclegowego. Jeszcze niedawno jedynymi kryteriami, jakie brałam pod uwagę w moich poszukiwaniach, była dobra cena, względy logistyczne, czystość, prywatna łazienka i brak półek wiszących nad łóżkami (No co? Słyszeliście o prawie Murphy’ego?). Ale od pewnego czasu w grę wchodzi jeszcze inny czynnik i nie mam tu wcale na myśli szybkiego WiFi, choć ono niewątpliwie się przydaje. Staram się, aby nasz kwaterunek cieszył oko i aby można się w nim było poczuć jak w domu, choćby tylko na czas urlopu. Moim ideałem jest mały domek na wsi. Jasne, jest to forma pewnego eskapizmu, ale czy wakacje nie powinny być właśnie przeciwieństwem codzienności? Nie jestem gotowa, by porzucić moje wielkomiejskie środowisko i przenieść się na prowincję na stałe. Natomiast kilkudniowa ucieczka na wieś jest jak najbardziej pożądana. Myślę, że podczas wyjazdu do Bretanii, plan takiej ucieczki udało mi się zrealizować. Zapraszam Was na wpis, w którym przedstawię bliżej uroczy, bretoński domek, w którym się zatrzymałam.
Podobnych do mnie amatorek iluzji wiejskiego życia namnożyło się ostatnio na świecie. Trend ten został nazwany cottagecore. Można go zdefiniować jako nurt, obecny zwłaszcza w social mediach, wyrażający pochwałę prostego, wiejskiego życia. Podobnie jak znane chyba wszystkim hygge, urzeczywistnianie cottagecore polega na kreowaniu otoczenia i spędzanych w nim chwil z wykorzystaniem typowych dla tej estetyki miejsc, przedmiotów i elementów natury – jest to zatem trend typowo wizualny. Nic więc dziwnego, że platformą, na której jest szczególnie widoczny, jest Instagram. Pod hasztagiem „cottagecore” pokażą nam się zdjęcia kamiennych domków z rustykalnym wyposażeniem, pikników w kwitnących sadach, dziewczyn w retro sukienkach, jagniątek, warzywnych zagonów – słowem wszystkiego, co może się kojarzyć z wiejską idyllą. Profile z orbity cottagecore, które sama obserwuję, to m.in. @thenatureofabigail, @foxglove_and_ivy, @daryadarcy i nasza polska @zapach_rumianku.ila. Jeśli nie jesteście użytkownikami Instagrama, to z pewnością wkrótce będziecie mieli okazję zobaczyć albo przypomnieć sobie mój ukochany świąteczny film „Holiday”, w którym główne bohaterki zamieniają się domami na Święta Bożego Narodzenia. Rosehill Cottage w angielskim hrabstwie Surrey, do którego przyjeżdża Amanda, grana przez Cameron Diaz, to wręcz kwintesencja cottagecore.
Nazwa nurtu pochodzi zresztą właśnie od angielskiego słowa „cottage”, co oznacza przytulną chatkę lub domek na wsi. Nie jestem jednak pewna, czy źródeł tego trendu nie należałoby upatrywać raczej po drugiej stronie kanału La Manche. W końcu bodajże najsłynniejszą cottagecore’ową influencerką i prawdopodobną twórczynią tego trendu na długo przed wynalezieniem Instagrama była królowa Francji, Maria Antonina. Wszystko zaczęło się, gdy mąż, Ludwik XVI, podarował jej pałacyk Le Petit Trianon w Wersalu. Zmęczona przepychem dworskiego życia i sztywnymi, ciężkimi strojami o skomplikowanej konstrukcji, królowa postanowiła stworzyć w jego pobliżu miejsce ucieczki i zleciła budowę czegoś na kształt prywatnego, tematycznego parku rozrywki, będącego żywą (z uwagi na prawdziwe zwierzęta gospodarskie) rekonstrukcją wiejskiej osady. Jeśli spojrzy się na zdjęcia tzw. Przysiółka Królowej w Wersalu, to każde nich mogłoby z powodzeniem uzupełnić dowolny cottagecore’owy profil na Instagramie. Królowa i jej znajomi spędzali tam czas na przechadzkach i zabawie, przebrani w stroje pasterzy – oczywiście w wersji high fashion. Fascynacja królowej wiejskim życiem została dobrze uchwycona w filmie „Maria Antonina” Sofii Coppoli. Zachęcam Was do jego obejrzenia przede wszystkim właśnie dla wiernie odtworzonych kostiumów. Jak dobrze wiemy, udawanie wieśniaczki, podczas gdy prawdziwi wieśniacy cierpieli głód, nie wyszło królowej na dobre. Natomiast jej cottagecore’owe dziedzictwo przetrwało niejedną rewolucję i nadal ma się świetnie.
Wracając do mojego domku w Bretanii i moich sposobów na wcielanie cottagecore’owej idylli w życie: domek znalazłam na Airbnb, a zlokalizowany jest na skraju wsi, w pobliżu miasteczka Matignon. Zamieszkanie w kamiennym domku w tym regionie Francji nie jest wielkim wyczynem, bo praktycznie cała Bretania zbudowana jest z kamiennych domków. Ten jest jednak wyjątkowo uroczy i położony w prawdziwie wiejskim otoczeniu, pomiędzy polami i lasem, niedaleko morza. Tuż za nim rozciąga się pole kukurydzy, a w okolicy można spotkać dzikie zwierzęta, na przykład przelatujące łabędzie albo przesiadującego przy drodze bażanta. Należy do dawnego gospodarstwa, w skład którego wchodzi też sąsiedni dom, będący zapewne adaptowaną stodołą, który zajmują nasi gospodarze – małżeństwo starszych, sympatycznych Bretończyków. Domek przeznaczony dla gości wraz z prywatnym ogródkiem mieliśmy do wyłącznej dyspozycji. Nie jest duży, ale za to bardzo wygodny i ma sensowny plan. Na parterze znajduje się kuchnia połączona z salonem i łazienka, a na pierwszym piętrze – dwie sypialnie i toaleta. Posiadłość nie jest w pełni działającą, samowystarczalną farmą, ale nasi Bretończycy prowadzą tu bardzo organiczne życie w zgodzie z naturą – uprawiają własne warzywa i hodują kury oraz pawie.
W takich warunkach stworzenie iluzji wiejskiej sielanki nie jest wcale trudne. Mój dzień zaczynałam zwykle od wypadu do pobliskiego Matignon po świeże pieczywo z tamtejszej piekarni, którego zawsze kupowałam więcej, niż pierwotnie zamierzałam. Niekiedy odwiedzałam też lokalnego rzeźnika, a jeśli w miasteczku akurat odbywał się targ, przywoziłam z niego świeże warzywa. Po powrocie do domu jadłam francuskie, slowfoodowe śniadanie. Jego idealną wersję, o której do dziś myślę z rozrzewnieniem, stanowił croissant z masłem i miodem oraz duży kubek kawy z mlekiem. To, jak smakował ten prosty zestaw, było czystym obłędem. Po śniadaniu zwykle wyruszałam na wycieczkę. Jeśli danego dnia nie zaplanowaliśmy dalszej wyprawy, w porze podwieczorku byłam już z powrotem w domu. Popołudnie spędzałam w ogrodzie, objadając rosnące w nim drzewko ze śliwek i uzupełniając dziennik z podróży. Do środka przenosiłam się dopiero, gdy zaczynało być już za chłodno na siedzenie na dworze. Moja kolacja w wydaniu bretońskim też składała się z niewyszukanych, ale za to autentycznych produktów, takich jak bagietka, ser, pomidory i oczywiście cydr, którego pije się tutaj na potęgę. Przed snem zawsze sprawdzałam, czy widać gwiazdy. Niezanieczyszczone światłem niebo to dla mnie jedna z największych zalet mieszkania na wsi.
Może nie jestem tak bardzo zakręcona na punkcie cottagecore jak Marie Antoinette albo któraś z instagramerek, których konta podlinkowałam wyżej, ale wiejska estetyka i naturalny styl życia bardzo trafiają w mój gust. Trzeba jednak pamiętać, że to, co widzimy w social mediach, ma jednak mało wspólnego z prawdziwym wiejskim życiem, ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Dostrzegamy tylko jego uładzony, idylliczny obraz i pod tym względem współczesny cottagecore ma wiele wspólnego z tym z czasów Marii Antoniny. Nie bądźmy jednak dla siebie zbyt surowi, w końcu wszyscy potrzebujemy trochę miłego oszustwa, zwłaszcza że rzeczywistość nie jest obecnie szczególnie łatwa.
Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z publikacjami na blogu, zachęcam Cię do polubienia mojej strony na Facebooku.
Pozostałe wpisy z Bretanii znajdziesz tutaj.