Ponad sześć wieków wcześniej, zanim na Fuerteventurę dotarła polska blogerka, znana jako Hrabina Weltmeister, przypłynął tutaj niejaki Jean de Béthencourt. Chociaż Francuz, pracował dla hiszpańskiego króla, który zlecił mu zdobycie Wysp Kanaryjskich. Wulkaniczne, pustynne wysepki nie były może krainą mlekiem i modem płynącą, ale poza garstką miejscowej ludności – Guanczów, były zamieszkane przez bardzo cenne robale, żyjące na krzewach opuncji czerwce kaktusowe, z których – po ich wysuszeniu i zmieleniu – otrzymywano czerwony barwnik, koszenilę. Podbój Béthencourta zakończył się sukcesem i Hiszpania zyskała dla siebie wyspy, które wkrótce okazały się doskonałą bazą wypadową dla dalszych odkryć i konkwist (to właśnie tutaj Kolumb miał swój ostatni postój przed wyruszeniem w przełomową podróż na Zachód), a znacznie później – rajem turystycznym. Wbrew własnym oczekiwaniom, Béthencourt nie zbił majątku na podboju wysp, udało mu się jednak pozostawić po sobie ślad w postaci miasta, które przez wiele lat było stolicą Fuerteventury, a które nazwę zawdzięcza swojemu założycielowi – Betancurii.
Ponieważ wakacje bez zwiedzania jakiegoś historycznego miejsca, byłyby dla mnie wakacjami straconymi, było dla mnie jasne, że muszę odwiedzić Betancurię. W tym celu zdecydowałam się skorzystać z wycieczki fakultatywnej, oferowanej przez moje biuro podróży, o jakże intuicyjnej nazwie Dzień na Fuerte (wiem, wiem, przy obecnej modzie na podróżowanie w stylu wagabundy, niełatwo jest się przyznać do wyjazdu z biurem turystycznym, a co dopiero do udziału w wycieczce fakultatywnej). I tak, w umówionym miejscu i o umówionej porze, zaopatrzona w nieodłączny słomkowy kapelusz, z zawieszonym na szyi aparatem fotograficznym, czekałam, aż zgarnie mnie wycieczkowy autokar.
W programie wycieczki była jeszcze wizyta na fermie kóz i w przetwórni aloesu oraz spacer po słynnych wydmach Corralejo na samej północy Fuerte. Jednak głównym punktem programu była właśnie Betancuria. Żeby do niej dotrzeć, musieliśmy pokonać pasmo powulkanicznych wzgórz. Widoki były niesamowite, ale przejazd wąską, wijącą się zboczami gór drogą, przyprawiał o gęsią skórkę. Przez całą trasę zastanawiałam się, co będzie, kiedy pojedzie ktoś z przeciwka. Ponadto nasza przewodniczka oznajmiła nam, że nasz kierowca właśnie zrobił prawo jazdy i jest to jego pierwsza wycieczka, a ja byłam zbyt zestresowana, żeby zorientować się, że to żart. Wreszcie góry łagodnie przeszły w rozległą dolinę.
Betancuria, pomimo swojego dumnego miana historycznej stolicy Fuerteventury, okazała się niewielkim skupiskiem zabudowań, zgromadzonych wokół głównego placu, przy którym stoi kościół z 1410 roku – jeden z najstarszych budynków na wyspie. Naprzeciwko kościoła znajduje się natomiast restauracja Casa Santa Maria, która jest podobno jedyną restauracją na Wyspach Kanaryjskich z gwiazdką Michelina. Wbrew moim obawom, Betancuria nie była zawalona turystami – wręcz przeciwnie, poza naszą grupą, było właściwie pusto. W miasteczku panowała leniwa atmosfera i cisza, przerywana tylko melodią gitarzysty na placu.
Ogólnie rzecz biorąc, wycieczka objazdowa po Fuerte zakończyła się pełnym sukcesem, a ja byłam usatysfakcjonowana, że udało mi się wkomponować w mój pobyt na wyspie klasyczne historyczne zwiedzanie. Ponieważ jednak od mojej poprzedniej wycieczki fakultatywnej minęły wieki, miałam też okazję przypomnieć sobie, że ten sposób podróżowania wiąże się również z pewnymi niedogodnościami. Otóż wycieczki fakultatywne są bardzo wymagające pod względem tempa zwiedzania. Przez lata przyzwyczaiłam się to tego, że to ja sama je sobie ustalam. Chcę zrobić sobie przerwę i posiedzieć dwie godziny w restauracji, gapiąc się na przechodniów? Proszę bardzo! Chcę zboczyć z trasy i powłóczyć się po nieznanej dzielnicy? Droga wolna! Tutaj jednak musiałam dostosować się do harmonogramu wycieczki, a ten był bardzo napięty. Na punktach widokowych dostawaliśmy raptem pięć minut, na Betancurię mogliśmy poświęcić jedynie trzy kwadranse. Nawet zorganizowany dla grupy obiad musiałam zjeść na czas, a jestem osobą zupełnie pozbawioną umiejętności szybkiego jedzenia.
Efekt był taki, że niczym stereotypowy japoński turysta, biegałam w kółko jak oszalała, starając się desperacko uchwycić w kadrze wszystko, co warte sfotografowania. W dodatku była to moja pierwsza podróż z nowym aparatem, z którym jeszcze nie zdążyłam się dobrze oswoić, więc robienie zdjęć zajmowało mi więcej czasu. Mimo to całkiem nieźle dawałam sobie radę. Jedyną przeszkodą na mojej drodze do fotograficznego szczęścia była jedna z uczestniczek naszej wycieczki – kobieta w niebieskiej bluzce. Ta złośliwa istota najczęściej pozowała właśnie w miejscu, które chciałam sfotografować – wówczas musiałam ciepliwie czekać, aż jej mąż zrobi jej sesję zdjęciową i denerwować się upływającymi minutami. W końcu jednak przychodziła moja kolej, robiłam więc zdjęcie, sprawdzałam efekt na ekraniku i… z przerażeniem stwierdzałam, że moja nemezis wciąż kręciła się w pobliżu i w momencie naciśnięcia spustu migawki robiła krok w prawo lub w lewo, przez co część jej niebieskiej bluzki lądowała w moim kadrze. Nie twierdzę wcale, że robiła to celowo, ale podobnych sytuacji było tak dużo, że po powrocie mogłabym zorganizować wystawę fotograficzną pod tytułem Fragmenty kobiety w niebieskiej bluzce na tle pejzarzy Fuerteventury.
Jestem bardzo ciekawa, czy często bierzecie udział w wycieczkach fakultatywnych i czy macie podobne doświadczenia. Czy według Was organizowane objazdówki mają więcej wad czy zalet?
Z mojego doświadczenia na wycieczkach fakultatywnych niesamowicie często dochodzi do usterek technicznych – na palcach jednej ręki mogłabym pewnie policzyć, w ilu takich wycieczkach uczestniczyłam, a zaliczyłam już złapanie gumy na tureckich wertepach i techniczną śmierć autobusu w drodze na delfinowe safari na Teneryfie ;) Dodatkowo uczestników takich wycieczek często na siłę wozi się po miejscach, których nie mieli ochoty odwiedzać (sklepy z biżuterią, futrami, farmy truskawek itd. itp.) – czy to z nadzieją, że do kieszeni organizatorów skapnie jakiś procent z zakupów, czy to na podstawie jakiejś wcześniej zawartej podejrzanej umowy. Dlatego w przyszłości nie zamierzam już raczej korzystać z takich rozwiązań. Wolę na miejscu wypożyczyć samochód i samemu zrobić sobię objazdową wycieczkę, oglądając dokładnie to, co chcę zobaczyć. Często zresztą za niższą cenę. PS Czekałam na zdjęcie pani w niebieskim :D
Ojoj, muszę sprawdzić, czy już jej nie wykadrowałam :) Dodam zdjęcie w komentarzu, jeśli znajdę takie w moim banku zdjęć i jeśli nie będzie naruszać dóbr osobistych tej pani, tym bardziej, że trochę po niej pojechałam ;)
Zgodnie z obietnicą – jeden z łagodniejszych przykładów ingerencji kobiety w niebieskim w moją fotografię (lewa krawędź zdjęcia). Zdjęcie zostało zrobione na wydmach Corralejo, widać na nim także Isla de Lobos, a w oddali Lanzarote.
Haha, świetne :D
W naszym życiu zaledwie kilka razy korzystaliśmy z wycieczek fakultatywnych i były to wycieczki których z jakiś powodów nie mogliśmy samodzielnie zorganizować. Pamiętam, że był to dwudniowy wyjazd do Kairu w Egipcie z Sharm gdzie samodzielnie raczej nie wolno było się poruszać, czy wyjazd w ramach tych samych wakacji do Jerozolimy. W Turcji był to również dwudniowy wyjazd do Kapadocji oraz zorganizowany rafting kanionem Koprulu, gdzie w jednym miejscu wsiada się na pontony a w zupełnie innym z niego wysiada. Własne auto raczej uniemożliwia takie atrakcje i jest bardziej kosztowną przeszkodą niż pomocą. Prawdę mówiąc więcej zorganizowanych wyjazdów nie pamiętam a program naszych wakacji zawsze jest napięty i pełen atrakcji. Będąc na wakacjach w zasadzie zawsze wynajmujemy samochód na 7 dni i w tym czasie robimy średnio tysiąc kilometrów a kiedy już nie mamy samochodu poruszamy się komunikacją miejską co również jest pewnego rodzaju atrakcją i dodatkowo pozwala bardziej poznać miejscowych ludzi i ich zwyczaje. Na Krecie jechaliśmy kilkanaście kilometrów po górach na pace otwartego pickupa a wiatr chłodząc rozwiewał nam włosy (choć na mojej głowie zostało ich nie wiele :) . Raz nawet łapaliśmy stopa a miły Grek zboczył ze swojej trasy i odwiózł nas do hotelu, mówiąc „to są wasze wakacje wiec się wyluzujcie a ja was zawiozę”. Nawiasem mówiąc nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w Polsce.
Samochód oczywiście po za własnym wyborem i czasem zwiedzania atrakcyjnych miejsc daje dodatkowo dotarcie tam gdzie autokary nie dojeżdżają czy wycieczki nie są organizowane. Ponadto do kufra zawsze wrzucamy cały nasz ekwipunek potrzebny do pływania czy plecaki i tak swobodnie poruszamy się po całym terenie.
A tak w ogóle, to nie chcę żeby będąc na wakacjach, ktoś za mnie decydował i dysponował moim wolnym czasem, mówił mi co, gdzie, kiedy i jak długo mam robić, ba nawet wytyczał czas na siku…
Też dostrzegam raczej więcej minusów niż plusów wycieczek fakultatywnych. To dość wyczerpująca opcja, zwłaszcza dla fotografa. Niemniej jednak kwestię, czy z nich skorzystać, zawsze trzeba dostosować do możliwości, którymi się obecnie dysponuje i warunków w danym miejscu (tak właśnie jak piszesz, zorganizowane wycieczki mogą w pewnych regionach zapewniać większe bezpieczeństwo). Przekładając to na ogół wakacyjnych zwyczajów, panujących w naszym społeczeństwie, to i tak lepiej, że ludzie korzystają z wycieczek fakultatywnych i dzięki temu poznają choć trochę okolicę, niż gdyby mieli przesiedzieć cały urlop nad basenem.