I tak oto mój dwutygodniowy pobyt w Szwajcarii dobiegł końca. Ponieważ lot powrotny miałam wieczorem, postanowiłam ostatecznie zrujnować się finansowo i wybrać się przed odlotem na wycieczkę pociągiem do Berna. Szwajcaria ma doskonale zorganizowaną sieć kolejową, a pociągi pomiędzy największymi miastami kursują bardzo często. Na upartego, można by pewnie w ciągu dnia przejechać cały kraj. Kiedy wylądowałam na dworcu w Bernie była niedziela rano, sklepy były pozamykane, a miasto sprawiało wrażenie opustoszałego. Mimo że Berno jest przecież stolicą Szwajcarii, jest przede wszystkim miastem historycznym i zabytkowym, w odróżnieniu od prężnego centrum usług finansowych – Zurychu.
Tak jak w przypadku Lucerny, pierwsze kroki skierowałam do informacji turystycznej, gdzie zaopatrzyłam się w plan miasta z wyznaczoną trasą zwiedzania (i kupiłam kuzynce kolekcjonerską figurkę krowy, której poszukiwałam bezskutecznie przez ostatnie dwa tygodnie). Zwiedzanie warto rozpocząć od chyba najpopularniejszego zabytku w mieście – wieży zegarowej (Zytglogge). Stamtąd prowadzi prosta jak strzała trasa aż nad most nad rzeką Aare. Mówi się, że Berno to miasto fontann i rzeczywiście po drodze mijamy mnóstwo fontann, zwieńczonych kolorowymi rzeźbami przedstawiającymi rycerzy, świętych, a czasem bajkowe postacie. Fontanny są też rozsiane w innych częściach starego miasta. Kilka kroków od wieży zegarowej, mój wzrok przyciągnęła grupka azjatyckich turystów, fotografująca zawzięcie niepozorny dom w ciągu ulicy. Jedna z głównych zasad zwiedzania mówi, że jeśli zobaczysz gdzieś grupkę robiących zdjęcia Azjatów, to na pewno trafiłeś na ważny obiekt turystyczny. Tak też było i w tym przypadku. Okazało się, że ów dom zamieszkiwał kiedyś sam Albert Einstein.
Po małym odbiciu w lewo, by zobaczyć historyczny ratusz, trafiłam wreszcie nad rzekę Aare, która okrąża berneńską starówkę zakręcającym o trzysta sześćdziesiąt stopni zakolem. Z drugiego brzegu rzeki widać świetnie panoramę miasta i zamierzałam właśnie tam się udać, ale po drodze moją uwagę przykuła duża grupa ludzi otaczająca okrągłą dziurę w ziemi, z której sterczało uschnięte drzewo. Podeszłam bliżej i przekonałam się, że owa dziura jest w rzeczywistości wybiegiem dla niedźwiedzi. Niedźwiedź jest symbolem Berna i berneńczycy przywiązali się do niego tak mocno, że postanowili umieścić trzy żywe symbole w samym środku miasta.
Za niedźwiedzim wybiegiem rozpoczyna się promenada spacerowa nad Aare. Z tego miejsca miasto prezentuje się wyjątkowo pięknie – starówkę widać w całej okazałości i trudno oprzeć się wrażeniu, że ten widok nie zmienił się od kilku stuleci. Wróciłam na drugą stronę rzeki, żeby zobaczyć późnogotycką katedrę. Zdecydowanie przyszła pora, by wrzucić coś na ząb. Mój wybór padł na niewielką kawiarnię usytuowaną na tarasie widokowym za katedrą, gdzie zamówiłam kawałek owocowego ciasta i cappuccino. Pogoda była wyjątkowo dobra jak na jesień i mogłam cieszyć się posiłkiem, siedząc w słońcu pod kasztanami i obserwując płynącą leniwie Aare. Tak cudownie było nigdzie się nie śpieszyć, po prostu żyć przez chwilę życiem wolnego człowieka w miejscu, w którym czas się zatrzymał.
Mogłabym tak siedzieć bez końca, ale na mojej trasie zwiedzania był jeszcze jeden punkt – budynek szwajcarskiego parlamentu, czyli Bundeshaus. Szwajcaria jest konfederacją – związkiem republik, zwanych kantonami. Kantony mają sporą autonomię kompetencyjną, ale najwyższą władzę sprawuje Zgromadzenie Federalne, czyli właśnie parlament. Co ciekawe, wiele decyzji podejmowanych jest bezpośrednio przez samych obywateli w referendach. Szwajcarzy są bardzo dumni ze swojego ustroju i zadbali, żeby budynek parlamentu prezentował się wprost proporcjonalnie do tej dumy. Jest rzeczywiście piękny, zwłaszcza półkolista część mieszcząca salę plenarną, która wznosi się ponad brzegiem Aare.
I to już wszystko. Ostatni rzut oka z okien pociągu, na kraj, który przez dwa cudowne tygodnie był moim domem. Potem próba domknięcia walizki i próba zataszczenia jej na lotnisko. A potem odlot. Przeżyłam w Szwajcarii cudowny czas, mogłabym tam wrócić, mogłabym tam nawet zamieszkać na stałe. Może to efekt zmiany otoczenia, ale Szwajcaria wydawała mi się rajem na ziemi – nie tylko pod względem krajobrazów i zabytków, ale również pod względem funkcjonowania państwa, podejścia do pracy i przede wszystkim dzięki ludziom, których tam spotkałam.
Wszystkie wpisy o Szwajcarii znajdziecie pod tagiem Szwajcaria.
PS Kiedyś pisałam o moim locie do Aten (część 1 i część 2) i o tym jak bardzo bałam się turbulencji. Otóż turbulencje, które przeżyłam na trasie Warszawa – Ateny, były niczym w porównaniu z turbulencjami na trasie Zurych – Berlin. Do dzisiaj nie wiem, jak udało mi się nie osiwieć podczas lotu.
Cudowne zdjęcia! Dla takich widoków warto finansowo się zrujnować :-) Pozdrawiam
Dziękuję! Ja też wychodzę z takiego założenia. Pozdrowienia! :)
Niesamowite widoki, niesamowicie wręcz.
Prawda? Dobrze, że takie miejsca wciąż istnieją :)